Strony

czwartek, 29 maja 2014

legenda indiańska

Legenda Algonquinów
Kiedy kuropatwa uderza w pusty pień, brzmi to tak samo, jak dźwięk gdy Indianie budują kanu, a gdy Indianin uderzy w kanu, brzmi to jak bębnienie kuropatwy, jak gdyby to był Mitchihess. A dzieje się tak dlatego, gdyż dawno temu N'karnayoo, Kuropatwa, był budowniczym kanu dla wszystkich innych ptaków. Tak, to prawda, dla wszystkich i to na raz.
W końcu, pewnego dnia wszystkie ptaki zebrały się i weszły na swoje łódki, co naprawdę było wspaniałym widokiem. Jako pierwszy Orzeł Kicheeplagon, wszedł do wielkiego kanu i wiosłował, używając końców skrzydeł. Potem Sowa Ko-ko-kas zrobił to samo. Następnie Żuraw Kosqu', Błękitnik rudogardły Wee-sow-wee-hessis, Bekas Tjidge-is-skwess, i Kos Meg-sweit-tchip-sis, wszystkie dumnie przyszły popływać. Nawet malutki Koliber A-la-Mussit, miał łódeczkę, dla którego dobry Kuropatwa zręcznie zrobił maleńkie wiosła, tylko raczej chyba za duże, bo miały cal długości. A Rybołów Ishmegwess, wykrzyknął zdumiony, "Akweden Skouje!" "Nadchodzą kanu!", kiedy zobaczył ten wspaniały szwadron cumujący w morzu.
Ale kiedy spytano Mitchihessa, wielkiego budowniczego, dlaczego nie zbudował kanu dla siebie, tylko spojrzał tajemniczo i zabębnił. Ptaki nadal go o to pytały, a on tylko potrząsał głową, ale w końcu napomknął, że gdyby zbudował kanu dla siebie, to byłby to naprawdę cud, cud, którego nawet ptasie oczy nie widziały, o czym nawet im się nie śniło. I tak było przez wiele dni.
Ale we właściwym czasie zaczęły chodzić słuchy, że cudowne kanu w końcu zostało zbudowane i wkrótce zostanie wystawione na pokaz. W wyznaczonym czasie wszystkie ptaki zebrały się na gałęziach, by obejrzeć to cudo. Kuropatwa rozumował, że skoro łódź ma dwa końce, to można nią płynąć w dwóch kierunkach, a gdyby miała jeden koniec biegnący w kółko, to by można taką łodzią płynąć dokądkolwiek się zechce. Zbudował więc kanu na kształt gniazda, idealnie okrągłe. Pomysł ten wielce zadziwił ptasią społeczność znacznie, którą zostało, że coś tak prostego nie przyszło dotąd nikomu do głowy.
Ale jakież było ich zaciekawienie, gdy Kuropatwa wszedł do swojego kanu, zaczął wiosłować i... nigdzie nie popłynął, ani trochę. Zamiast tego kręcił się w kółko, ciągle w kółko, bez względy gdzie i jak wiosłował. Gdy się zmęczył wiosłowaniem na próżno, wyszedł na brzeg, odleciał gdzieś daleko w głąb lądu i schował się ze wstydu pod niskimi krzakami, gdzie do tej pory pozostaje. Dlatego też, kuropatwa nigdy nie zbliża się do rzek czy można, i pozostaje ptakiem śródlądowym.

niedziela, 25 maja 2014

legenda indiańska

Legenda Acoma
W czasach starożytnych, dawno, dawno temu, blisko płynącej przez wzgórze rzeki, w górach Zuni, żył stary Żółw. Pewnego dnia wyszedł na polowanie, i wykorzystując swoją pomysłowość, upolował dużego i pięknego jelenia. Kiedy to zrobił, nie potrafił znaleźć sposobu na rozprawienie zwierzęcia. Usiadł więc, by się nad tym zastanowić, drapiąc powiekę oka pazurem tylnej łapy. Doszedł do wniosku, że musi sobie zrobić nóż z krzemienia. Po chwili poszedł ku miejscu, gdzie stały stare budynki. Kiedy tam doszedł, zaczął mruczeć starą, magiczną pieśń, tak, jak to dawno temu śpiewano podczas obrabiania krzemienia, z którego chciano zrobić nóż. Tak oto zaśpiewał:
"Apatsinan tse wash,
Apatsinan tse wash,
Tsepa! Tsepa!"
Co można przetłumaczyć, może niezbyt dokładnie, ale wystarczająco dobrze, jako:
"Ogień w krzemień uderza, och, zmień się wedle mego pragnienia,
Ogień w krzemień uderza, och, zmień się wedle mego pragnienia,
Magicznie! Magicznie! "
A gdy tańczył w koło śpiewając, usłyszał go przebiegający w pobliżu kojot. Kojot wykrzyknął: "Uh! Ciekawe, kto i o czym tak śpiewa? Ach, on tworzy nóż z krzemienia, czyż nie? Najwyraźniej zabił jelenie!" Zawrócił i pobiegł ku miejscu gdzie był Żółw. Gdy zbliżył się wykrzyknął: "Hejże, przyjacielu! Czy aby to nie Ciebie słyszałem, jak śpiewałeś?"
"Tak", odpowiedział Żółw.
"A co śpiewałeś?"
"Tak naprawdę, to nic."
"Właśnie, że tak. Co to było?"
"Nic szczególnego, mówię ci, nic co by cię obchodziło."
"Coś mruczałeś, i ja wiem co, właśnie to." I kojot, który nie mógł śpiewać, powtórzył słowa, które usłyszał.
"No dobrze, może i śpiewałem. No i co z tego?" powiedział Żółw.
"Po co to robiłeś, czyżbyś tworzył z krzemienia nóż?" spytał kojot.
"Tak, i co z tego?"
"A po co tworzyłeś krzemienny nóż?"
"Tak sobie," odpowiedział Żółw.
" Właśnie, że nie. Powiedz, po co?"
"Przecież mówię, że po nic," odpowiedział Żółw. "A na pewno, ciebie to nie powinno obchodzić."
"Właśnie, że po coś to robiłeś," powiedział kojot, "I ja wiem po co."
"Dobrze, to powiedz?" stwierdził Żółw, który był coraz bardziej zły.
"Chciałeś nim rozprawić jelenia, po to go tworzysz. Gdzie jest ten jeleń, no powiedz? Zabiłeś jelenia i ja to wiem. Powiedz, gdzie on jest."
"No dobrze, tam leży," odpowiedział Żółw.
"Gdzie? Chodźmy tam. Pomogę ci go obedrzeć ze skóry."
"Poradzę sobie z tym, równie dobrze bez twojej pomocy," odpowiedział Żółw.
"Może jednak trochę ci pomogę? Jestem bardzo głodny cały ranek, chętnie napiłbym się trochę świeżej krwi."
"Zatem dobrze, choć ze mną, marudo!" odpowiedział Żółw. I znalazłszy nóż, ruszyli ku miejscu, gdzie leżał jeleń.
"Pozwól, że go poniosę zamiast Ciebie", marudził Kojot. Po czym doskoczył do jelenia, złapał za tylne nogi i rozciągnął je na boki. Potem wspólnie zaczęli oprawiać jelenia. Gdy skończyli, Kojot spytał Żółwia: "Jak dużo ja z niego dostanę?"
"Te części, które przypadają komuś, gdy myśliwy zabierze już to, co chce," odpowiedział Żółw.
"Jakie to są części?" dopytywał się Kojot.
"Żołądek i wątroba", odpowiedział krótko Żółw.
"Nie wezmę tego," jęknął Kojot. "Chcę, byś dał mi połowę jelenia."
"Nic podobnego się nie stanie," odparł na to Żółw. "To ja zabiłem jelenia; ty tylko pomogłeś mi go oprawić i powinieneś być wdzięczny za to co dostaniesz. Dodam do tego trochę tłuszczu i jelita, ale to wszystko czego możesz oczekiwać."
"Chyba jednak dasz więcej," warknął Kojot, pokazując zęby.
"Och, czy aby na pewno?" odpowiedział Żółw, zawczasu wciągając dwie łapy pod skorupę.
"Tak, zrobisz to, albo po prostu Cię zabiję, i tyle."
Żółw natychmiast schował do skorupy całe ciało i wykrzyknął: "Mówię Ci, że nie dam nic poza żołądkiem i wątrobą oraz pewną ilością jelit!"
"Dobrze, więc, w takim razie Cię zabiję!" warknął Kojot łapiąc pyskiem Żółwia. Zgrzyttt! Usłyszał, gdy jego zęby zetknęły się z twardą skorupą, ześlizgując się po niej. Kojot obracał Żółwia szukając lepszego miejsca do gryzienia. Trzymał go między łapami, tak jak to robił z kośćmi, ale to nic nie pomagało, a zęby tylko zgrzytały i ślizgały się po pancerzu. W końcu wykrzyknął: "Jest wiele sposobów zabicia, takiego jak ty zwierzęcia!" Ustawił Żółwia pionowo i zaczął wsypywać do dziury, gdzie zniknęła głowa Żółwia, piasek, który ubijał kijem. Robił tak, aż napełnił nim szczelinę po same brzegi "Zobaczymy co teraz zrobisz," wykrzyknął, prychając z zachwytu. "Teraz zatkałem na dobre tą starą, twardą skorupę, która tak długo służyła Ci za schronienie!" po czym pobiegł do mięsa.
Żółw rozważył, czy nie nadchodzi jego czas by umrzeć, lecz nie zapomniał przy tym uważnie słuchać, co dzieje się na zewnątrz. Kojot tymczasem pociął jelenia i zapakował je w jelenią skórę. Potem umył żołądek w strumyku i napełnił go kawałkami wątroby i nerek oraz tłuszczem, jelitami i grudkami zakrzepłej krwi, wciskając tu i tam kilka gałązek ziół. Wtedy, zwyczajem myśliwych, wykopał w ziemi dziurę, by w niej upiec żołądek, z którego miał powstać krwisty pudding, w czasie gdy Kojot zawołał swoją rodzinę, by pomogła mu zabrać mięso do domu.
Żółw rozgarnął pazurami trochę piasku znajdującego się przy szyi i przyjrzał się mu. Usłyszał jak Kojot sapie, w czasie próby podniesienia mięsa, by powiesić je na gałęzi sosny. Kojot wykrzyknął: "Ale jestem szczęściarzem, że spotkałem tego skulonego biedaka, i odebrałem mu całe to mięso. I nie musiałem przy tym polować! Ach, moje drogie dzieci, i moja cudowna stara żono, cóż za święto będziemy mieć dzisiaj!" bo trzeba wiedzieć, że Kojot miał dużą rodzinę, która nadchodziła. Gdy to mówił, Żółw krzyknął, słabo: "Natipa!"
"Ty pokryty skorupą, stary łajdaku! Ty wstrętny i pokręcony zwierzaku! Ty śmierdząca puszko!" warknął Kojot. "Ciągle żyjesz?" Upuszczając mięso, doskoczył do Żółwia, ponownie wciskając piasek w każdą szczelinę, potem ubijając wszystko. Następnie używając końcówki swego nosa, przewracając Żółwia jak płaski kamień, zepchnął go w dół zbocza.
"I taką oto karę otrzymałem z rąk takiego fałszywego kundla" pomyślał Żółw. "Sądzę, że teraz zachowam spokój i pozwolę mu zrobić teraz to, co mu się podoba. Ale dzięki swojej pomysłowości zabiłem jelenia, i zapewne coś wymyślę, by zachować dla siebie jego mięso." Więc Żółw zaczął udawać martwego, za każdym razem, gdy pojawiał się Kojot, który w końcu zostawiwszy powieszone na gałęzi drzewa mięso i wykopaną pod palenisko dziurę, machając ogonem, pobiegł w stronę domu znajdującego się po drugiej stronie góry.
Kiedy przybył na miejsce, krzyknął: "Żono, żono! Dzieci, dzieci! Chodźcie szybko! Wspaniała wiadomość! Zabiłem dzisiaj ogromnego jelenia. Zrobiłem krwisty pudding w jego żołądku i zakopałem go. Chodźmy, i urządźmy sobie święto, zaraz po tym jak pomożecie mi przynieść to wszystko do domu."
Te kojoty były naprawdę dzikie. Szczeniaki, na pół wyrośnięte, z ogonami bardziej wyglądającymi jak kije a nie szczotki, zadrżały na całym ciele, gdy to usłyszały. Wkrótce cała rodzina wyruszyła w drogę, na przodzie rodzice, a szczeniaki za nimi, tak szybko jak tylko mogły.
Tymczasem, stary Żółw, gdy tylko zorientował się, że Kojot odszedł, odkopał i wyrzucił cały piasek przy pomocy twardych pazurów i poszedł ku miejscu, gdzie wisiało mięso. Następnie krok po kroku wspiął się na szczyt drzewa. Należy wiedzieć, że żółwie mają pazury i potrafią się wspinać, szczególnie gdy pień drzewa jest trochę pochylony. Potem zaciągnął mięso najwyżej jak mógł, zostawił je tam i zszedł z drzewa ku miejscu gdzie był zakopany żołądek jelenia. Rozgarnął żar, i wyjął pieczyste, a następnie zaniósł je i rozrzucił zawartość na mrowisko, gdzie było bardzo wiele czerwonych i bojowych mrówek. Mrówki, gdy tylko poczuły gotowane mięso, wylazły na zewnątrz, a wtedy Żółw napełnił żołądek taką ilością mrówek, jaką tylko mógł. Potem zaniósł żołądek z mrówkami z powrotem do dziury-paleniska, uważając przy tym by węgle nie dostały się zbyt blisko.
Zaledwie znów wszedł na drzewo i usadowił się przy mięsie jelenia, nadeszła sfora wygłodniałych kojotów. Wszystkie myśląc o jednym, o zbliżającej się uczcie. Wszystkie miały nastroszoną sierść i postawione na sztorc uszy i ogony. Gdy zbliżyli się, i poczuli krew i ugotowane mięso, zaczęli śpiewać i tańczyć. A śpiewali tak oto:
"Na-ti tsa, na-ti tsa!
Tui-ya si-si na-ti tsa!
Tui-ya si-si na-li tsa!
Tui-ya si-si! Tui-ya si-si!"
Tylko najstarsi ludzie mogą to zrozumieć. Można to przetłumaczyć następująco:
Mięso jelenia, mięso jelenia!
Mięso jelenia smakujące jak najsłodsze owoce!
Mięso jelenia smakujące jak najsłodsze owoce!
Jak najsłodsze owoce! Jak najsłodsze owoce!
I wkrótce, nie rozglądając się na boki, zbliżyli się do miejsca, skąd dobiegał zapach pieczonego mięsa, chcąc jak najszybciej zacząć jeść. Ale stary Kojot chwycił ostatniego szczeniaka za kark, tak aż ten zaskamlał, potrząsnął nim i powiedział, również do całej reszty swojej rodziny: "Spójrzcie tylko na siebie! Zjedzmy w przyzwoity sposób albo spalicie pyski! Wypchałem pudding tłuszczem i w momencie gdy przegryziecie żołądek, gorący tłuszcz was pochlapie. Bądźcie ostrożni i róbcie to z godnością, dzieci. Jest dużo czasu i zdążycie się najeść. Nie objadaj się od razu!"
Ale w momencie gdy je puścił, małe kojoty, nie zważając na nic zaczęły z ogromną ochotą rozrywać żołądek chwytając ogromne kęsy. Można tylko przypuszczać, jak to zezłościło czerwone mrówki. Rozbiegły się po wargach i policzkach żarłocznych, małych łakomczuchów i zaczęły je kąsać. Małe kojoty krzyknęły, potrząsając głowami i tarzając się w piasku: "Atu-tu-tu-tu-tu-tu!"
"Do licha, czy nie mówiłem wam, małe szelmy, żebyście byli ostrożni? To tłuszcz was poparzył. Teraz spodziewam się, że po tej nauczce, będziecie jeść z umiarem. Jest dużo czasu, by się najeść, przecież wam mówiłem," narzekał stary Kojot, siadając na swych pośladkach.
Wtedy szczeniaki, i ich matka, znów zabrali się za jedzenie. "Atu-tu-tu-tu-tu-tu-tu!" znów wykrzyknęli, potrząsając głowami i otrzepując pyski. Niebawem wszyscy odeszli na bok i usiedli, obserwując ten wspaniały, gorący pudding.
Wtedy Kojot rozejrzał się wokoło i zobaczył, że mięso zniknęło. Idąc za tłustymi i krwawymi śladami, doszedł do drzewa i spojrzał w górę. Zobaczył mięso, a obok Żółwia spokojnie leżącego i odpoczywającego na gałęzi, z głową wyciągniętą daleko przed łapy. Żółw podniósł głowę i wykrzyknął: " Pe-sa-las-ta-i-i-i-i!" (Żółw skórzasty dziękuje ci!)
"Ty skorupiasta, ohydna, stara poczwaro!" wrzasnął Kojot, w napadzie wściekłości i rozczarowania. "Zrzuć mi trochę mięsa, dobrze? To ja zabiłem jelenia, a ty tylko pomogłeś mi go oprawić, a teraz ukradłeś całe mięso. Żono! Dzieci! Czyż nie zabiłem jelenia?" rozpaczał Kojot wracając się do reszty.
"Pewnie, że zabiłeś jelenia, a ten wredny, stary nikczemnik, ukradł je tobie!" wykrzyknęli wszyscy, spoglądając tęsknie w kierunku mięsa na szczycie drzewa.
"Kto powiedział, że to ja ukradłem tobie mięso?" wykrzyknął Żółw. "Ja tylko wciągnąłem je tu na górę, by uchronić je przed skradzeniem, ty łajdaku! Przygotujcie się, by złapać to co zrzucę. Rzucę wam kilka najwspanialszych żeber jakie kiedykolwiek widzieliście. A teraz, skupcie się, gotowi?" zapytał, gdy kojoty ułożyły się jeden obok drugiego, wyciągając łapy tak wysoko jak tylko mogli, niecierpliwie dygocząc w oczekiwaniu na mięso.
"Tak, tak!" wyły kojoty, jednym głosem. "Jesteśmy gotowi! Już!"
Stary Żółw wziął kilka żeber i, trzymając je w pysku, podpełznął na koniec gałęzi znajdującej się zaraz nad leżącymi kojotami. Następnie rzucił żebrami tak mocno jak tylko mógł. Spadły one na ciała kojotów, niczym kamienny deszcz, miażdżąc ciała zwierząt, które wkrótce pozdychały. Uratowały się dwa szczeniaki, które odnosząc niewiele ran zdołały odbiec z wrzaskiem. Jeden z nich uciekł daleko z podkulonym ogonami. Drugi, nadal bardzo głodny, odbiegł na bezpieczną odległość z nastroszonym ogonem i nosem przy ziemi. Siadł i popatrzył w górę. Pomyślał, że mógłby wrócić i ogryźć mięso z żeber.
"Zaczekaj!" wrzasnął stary Żółw," nie podchodź w pobliże mięsa, zostaw je spokoju, niech ono będzie dla twoich rodziców, braci i sióstr. Jestem naprawdę stary i zesztywniały, a to żeby dostać się na koniec konara, zabrało mi dużo czasu, a w czasie kiedy szedłem na jego koniec, twoja rodzina zasnęła. Widzę ich jak śpią."
"Na wszystkich przodków!" wykrzyknął kojot, patrząc na nich; "masz rację."
"Wejdź do mnie, tu na górę, to urządzimy sobie przyjęcie," powiedział Żółw, "może byś zostawił to mięso swoim braciom, siostrom i rodzicom?"
"Jak ja wejdę tam na górę?" jęknął kojot, podpełzając do drzewa.
"Po prostu podskocz do najbliższej gałęzi, złap ją łapami i podciągnij się," odpowiedział Żółw.
Mały kojot rozpędził się i skoczył i, choć przez chwilę udało mu się przytrzymać gałęzi, to po chwile puścił się i spadł, bęc! I tak za każdym razem. W końcu zaskowyczał i przestał, bo miał już poobijane wszystkie kości.
"To nie ważne! Nie przestawaj," krzyczał Żółw. "Zejdę trochę i ci pomogę." I zaczął pełznąć w dół drzewa, skąd mógł sięgnąć i chwycić małego kojota za kark, by pomóc mu się wspiąć. Gdy obaj wspięli się na szczyt drzewa, Żółw powiedział, "A teraz proszę, poczęstuj się."
Mały kojot rzucił się na mięso, najadając się do syta, tak, że był okrągły jak śliwka i rozciągnięty jak żurawina. Wtedy rozejrzał się, polizał swój pysk i spróbowałby odetchnąć, ale nie mogąc za bardzo złapać powietrza powiedział: "Och, jejku! Jeśli się zaraz nie napiję wody, to się uduszę!"
"Mój przyjacielu", powiedział Żółw, "Czy widzisz tę kroplę wody błyszczącej w słońcu na końcu gałęzi tej sosny?" (Tak naprawdę to była żywica.) "Żyłem tak długo w koronach drzew, że wiem co teraz zrobić. Drzewa posiadaj ą własne źródła. Patrzeć tylko."
Kojot spojrzał i pomyślał, że Żółw ma rację.
"Idź teraz do końca gałęzi, aż dojdziesz do jednej z tych kropli wody, wtedy weź ją do pyska i wyssij wszystką wodę, która stamtąd wypłynie."
Mały kojot zaczął pełznąć. Drżał i poruszał się niepewnie na swoich nóżkach, ale zdołał przejść pół drogi. "Czy to tutaj?" sputał, obracając się.
"Nie, trochę dalej," powiedział Żółw.
Więc kojot ostrożnie podpełzł trochę dalej. Gałąź kołysała się bardzo mocno. Odwrócił swoją głowę i spytał ponownie, "Czy to tutaj?" i wtedy stracił równowagę i spadł na ziemię, uderzając o twardą ziemię, i natychmiast zginął.
"Ech ty, nieszczęśliwe zwierzę!" powiedział stary Żółw z westchnieniem ulgi i satysfakcji. "Pomysłowość umożliwiła mi, by zabicie jelenia. Pomysłowość umożliwiła mi także, by zatrzymać mięso tego jelenia."
Ale nie wolno nam nigdy zapomnieć, że jeden z małych kojotów uciekł. Będzie miał licznych potomków, którzy będą się odznaczać krostami na pyskach, w miejscach gdzie wyrastają wąsy, oraz małe plamki przy ich wargach, dokładnie takie, jakie mają psy.
Tak kończy się ta historia.

środa, 21 maja 2014

***



Szarzy smutni ludzie
Krocza przez szary smutny kraj.
Pchnieci reka tych,
Co sadza,
Ze w ich dloniach
Najswietszych darow skarb

Szarzy smutni ludzie
Idą przez szary smutny kraj
Okradzeni z Edenu
Do białego piekła idą bram
Lzami znacza swoj
Niedoli szlak.

poniedziałek, 12 maja 2014

VINE DELORIA _ cyty

- o Indianach i naukowcach:
Indianie przez całe stulecie walczyli o wyłonienie się spod brzemienia antropologicznych definicji, które z indiańskich społeczności czyniły często zwykłe laboratoria eksperymentów politycznych i społecznych. Naukowcy często krytykują zażarcie tych indiańskich adwokatów, którzy kwestionują te eksperymenty i wyrażają własne poglądy, ścierające się z akceptowaną ortodoksją i wygodnymi interpretacjami naukowców na temat ludów plemiennych. W rzeczywistości, niektórzy badacze stają się w pewnym sensie rywalami Indian wierząc, że jeśli badali jakieś plemię, to wiedzą o nim więcej, niż którykolwiek z jego członków. Niedawne ograniczenia nałożone na badania antropologiczne oraz uchwalenie ustawy o repatriacji szczątków ograniczyło ostatecznie stopień eksploatacji Indian przez naukowców, ale z pewnością jej nie wyeliminowało.

- o pochodzeniu człowieka:
Mająca pretensje do uczciwości “nauka” powinna porzucić swe pretensje do posiadania absolutnej wiedzy na temat początków człowieka i zacząć poszukiwać innych sposobów wyjaśnienia, które mogłyby obejmować tradycje i wspomnienia ludów nie-zachodnich.
Problem początków człowieka jest niezwykle ważny dla tubylców Ameryki Północnej nie tylko ze względu na ewentualny związek czerwonej rasy z innymi gałęziami gatunku ludzkiego, ale też z uwagi na możliwość dostarczenia jasnego i sensownego obrazu tego, jak powstał nasz gatunek. Problem polega przede wszystkim na tym, że na Półkuli Zachodniej nie odkryto żadnych pozostałości szkieletu Neandertalczyka. I nie znaleziono żadnych śladów innych dawnych stworzeń. Ponieważ amerykańscy antropologowie i archeologowie wyznają przestarzałą interpretację dziejów człowieka, która uznaje Neandertalczyka za poprzednika Człowieka z Cro-Magnon, to musi to oznaczać, że Indianie są na tej półkuli niedawnymi przybyszami i musieli czekać (przynajmniej zdaniem naukowców), aż Neandertalczyk przekształci się w Człowieka z Cro-Magnon a potem – na stosowną epokę lodowcową, by kontynent północnoamerykański mógł połączyć się z Azją.

- o grzechach środowiska akademickiego:
Często czytamy gazetowe opisy nowych teorii naukowych. Zbyt często nauczono nas wierzyć, że nowe odkrycia są udowodnionymi faktami a nie spekulatywnymi przypuszczeniami w dziedzinie zdominowanej już przez ortodoksyjne doktryny. Dość często opisy gazetowe zawierają zwrot “większość badaczy zgadza się” mający przekonać przeciętnego człowieka, że setki naukowców szczerze i z oddaniem zbadały problem, osiągnęły konsensus i wierzą, że teoria jest wiarygodna.
Nic dalszego od rzeczywistości. Jest bardzo prawdopodobne, że garstka ludzi przeczytała naukowy artykuł lub usłyszała o nim, a ponieważ napisał go “odpowiedzialny naukowiec” - nie odważyła się go skrytykować. Ale przed kim odpowiada odpowiedzialny naukowiec? Nie przed opinią publiczną, nie przed nauką, historią, czy antropologią, lecz przed grupką podobnie usytuowanych ludzi, którzy będą wydawać opinie na temat finansowania jego badań, przyznawać nagrody cenione w każdej dyscyplinie i pisać listy wychwalające jego postępy. Jeśli “naukowiec” nie mówi o swojej konkretnej dziedzinie, to bardzo możliwe, że na dany temat wie nie więcej, niż każdy przeciętnie oczytany śmiertelnik.
Ponieważ jest możliwe, że jakaś prestiżowa osobistość zdominuje dziedzinę badaną przez strachliwych ludzików usiłujących bronić swojego statusu, to niektóre obszary “nauki” od dziesięcioleci nie notują postępu a niektóre doktryny naukowe nie mają żadnych innych korzeni, poza tradycyjnym miejscem w intelektualnej strukturze dyscypliny. Od ponad stu lat naukowcy określali nieznane zachowania zwierząt jako “instynkt”, co oznaczało tylko tyle, że nie znali procesów reakcji. I instynkt był uzasadnioną naukowo odpowiedzią na tę ważną kwestię. Podobnie “ewolucja” służy za przykrywkę licznych grzechów akademickich.

- o wiarygodności indiańskich opowieści
Wierzę, że Indianie byli tu “od początku” i zachowali wspomnienie traumatycznych katastrof kontynentalnych i planetarnych, zapamiętując informacje w postaci opowieści świadomie skonstruowanych tak, by jednocześnie przechowywać i zabawiać. Kiedy odwiedzisz jakiegoś starca, to często możesz usłyszeć opowieści o Kojocie, Iktomi czy Napi, które przedstawiane są w taki sposób, by nie tylko cię poinformować, ale i sprawdzić. Ale jeżeli starzec uzna, że jesteś poważny, lub że już wiesz coś o ukrytej wiedzy, to pochyli głowę na chwilę, odetchnie głębiej i zacznie opowiadać ci to, czego jego lud uczył od tysięcy lat, przedstawiając tak wiernie jak to tylko możliwe dosłowny opis wydarzenia. Ten typ informacji nie jest powszechnie dostępny dla badaczy, którzy dostali stypendium na wakacyjne badania i zamęczają ludzi pytaniami o to co wiedzą. A to, że jakaś konkretna opowieść nie ujrzała światła dziennego przed dziesiątkami lat w pracy jakiegoś zachodniego badacza nie powinno dyskredytować jej prawdziwości.

poniedziałek, 5 maja 2014

Legenda Algonquinów

Wielka Matka Ziemia miała dwóch synów, Glooskapa i Malsuma. Glooskap był dobry, mądry i twórczy, Malsum zły, samolubny i niszczący.
Kiedy ich matka umarła, Glooskap poszedł, by z jej ciała stworzyć rośliny, zwierzęta i ludzi. Malsum na przekór bratu stworzył trujące rośliny i węże.
Gdy Glooskap dalej tworzył cudowne rzeczy, Malsum zmęczył się swym dobrym bratem i zastanawiał się jak go zabić.
Żartując, Malsum chełpił się, że jest niezwyciężony, chociaż istniała jedna rzecz, która mogła go zabić: korzenie paproci.
Całymi dniami zadręczał Glooskapa chcąc dowiedzieć się na co podatny jest jego dobry brat. W końcu, ponieważ Glooskap nigdy nie kłamał, zwierzył się, że tylko pióro sowy mogłoby go uśmiercić. Wiedząc to, Malsum zrobił z pióra strzałę sowy i zabił Glooskapa.
Moc dobra jest tak potężna, że Glooskap powstał z martwych, gotów się zemścić. Znowu żywy Glooskap wiedział, że Malsum nie przestanie spiskować przeciw niemu.
Glooskap zrozumiał, że nie miał żadnego wyboru i musiał zabić Malsuma po to, by dobro nadal panowało na Ziemi, a jego stworzenia mogły dalej żyć w spokoju. Pewnego dnia poszedł do strumienia dokąd zwabił swego złego brata mówiąc, że kwitnie tu pewna trzcina, która także może go zabić.
Gdy zły brat przyszedł, Glooskap wyciągnął korzenie paproci i rzucił je w Malsuma, który padł martwy na ziemię. Duch Malsuma zapadł się pod ziemię i przybrał postać ducha niegodziwego wilka, który nadal od czasu do czasu zamęcza ludzi i zwierzęta, ale na szczęście boi się światła dziennego.