piątek, 30 listopada 2012
czwartek, 29 listopada 2012
legendy Indian JAK GÉHA POMÓGŁ SAMOTNEMU CHŁOPCU
Legenda Irokezów
W chatce na brzegu wioski żyła stara, sędziwa babcia i jej młody wnuk. Byli oni bardzo biedni, tak biedni, że jedli resztki dawane im przez sąsiadów. Pewnego razu, kiedy grupa wojowników wyruszyła na polowanie, mały chłopiec poszedł za nimi. Myśliwi podróżowali przez pięć dni, i w końcu rozbili obóz i wybudowali chatę z kory. Chłopiec był zbyt młody, by polować, wychodził z innymi, ale nigdy nic nie zabił. Nazwali go OTHWÉNSAWÉNHDE. Imię to pochodziło od części jelenia, którą dawali mu do jedzenia – była to wątroba. Kiedy myśliwi byli gotowi do powrotu do domu, postanowili zostawić chłopca, nie mówiąc mu o swoich zamiarach, gdyż chcieli szybko podróżować. Gdy chłopiec powrócił z lasu do chaty zastał tylko stos sierści z ogolonych skór. Myśliwi zabrali wszystko i odeszli. Chłopiec nie wiedział jak powrócić do domu. Tej nocy spał na stosie włosów; następnego ranka znalazł kość podbródka jelenia i zjadł z jej wnętrza szpik. Kiedy nadeszła noc, usłyszał, że ktoś się zbliża, drzwi chaty się otworzyły, stanął w nich człowiek i powiedział, "Cóż, OTHWÉNSAWÉNHDE, myślałeś, że umrzesz ale tak się nie stanie. Weź swój nóż, idź i połóż go na pniaku na zewnątrz, a rano przyniesiesz go z powrotem. Będziesz musiał zacząć jutro polować." I nieznajomy, który nazywał się GÉHA (Wiatr), odszedł.
Chłopiec miał stary nóż „basswood”, wyszedł z nim na zewnątrz i położył go na pniaku. Wczesnym rankiem poszedł po swój nóż. Nóż był odmieniony. Wziął go, łuk i strzały i poszedł do lasu. Zobaczył jelenia, pobiegł za nim, dogonił i zabił nożem. Wtedy odrzucił łuk i strzały i od tej pory polował tylko ze swoim nożem. Zabił wiele zwierząt i odtąd miał dużo mięsa.
Pewnej nocy posłyszał, że ktoś nadchodzi. Drzwi się otworzyły, stanął w nich nieznajomy i powiedział, "Jestem tu, by ci powiedzieć, że NYAGWAIHE nadchodzi by cię zabić. Połóż dziś wieczorem swój nóż na pniaku, zabierz go rano i wdrap się na ten wysoki wiąz za chatą, ukryj się w gałęziach i czekaj. NYAGWAIHE wejdzie na drzewo i zajrzy do chaty, by zobaczyć, czy tam jesteś. Kiedy będzie schodził w dół, wbij swój nóż w białe miejsce na jego prawej, tylnej łapie. On wtedy spadnie martwy na ziemię. Następnie nazbieraj suchych gałęzi, poukładaj je wokół niedźwiedzia i spal jego ciało".
I GÉHA wyszedł.
Chłopiec położył nóż na pniaku, który rano stał się dłuższy i mocniejszy. Podniósł go, wszedł na drzewo i ukrył się w gałęziach. O świcie usłyszał straszny ryk i wkrótce NYAGWAIHE zaczął wchodzić na drzewo. Kiedy wdrapał się na szczyt, spojrzał przez otwór w dachu z którego wydobywał się dym i powiedział, "Ogień płonie, chłopiec musi być w domu", i zaczął schodzić z drzewa. Chłopiec zobaczył białą łatę i wbił w nią nóż. NYAGWAIHE spadł martwy na ziemię.
Tej nocy, gdy chłopiec już zasypiał, usłyszał, że ktoś się zbliża. To był GÉHA. Otworzył drzwi i powiedział, "Przyszedłem ci powiedzieć, że ci myśliwi, którzy cię tutaj zostawili głodują. Za dziesięć dni przyjdą w to miejsce. Musisz być dla nich uprzejmy. Nie bądź dumny i nie przechwalaj się, jaki jesteś szybki. Byłeś zbyt dumny i dlatego NYAGWAIHE przyszedł żeby cię zabić. Nie mów też, że nie ma takiego, który by cię dogonił. Gdy przyjdą powiedz, że im pomożesz i dasz im mięso, które wysuszyłeś. Gdy będą gotowi do powrotu idź z nimi i powiedz żeby każdy wziął tyle mięsa ile zdoła unieść. Połóż też swój nóż na pniaku".
GÉHA odszedł. Chłopiec położył swój nóż na pniaku. Z rana nóż był krótszy i mniejszy.
Przez następne dziewięć dni chłopiec zabił wiele jeleni, dziesiątego dnia pozostał w chacie, wyglądając i nasłuchując przybyszy. W południe nadeszli myśliwi. Gdy zobaczyli jak dużo mięsa ma chłopiec, poprosili go o wybaczenie. Pozwolił im, aby najedli się do syta, a resztę zabrali do domu. Zabrali połowę, a drugą spakował i zabrał chłopiec ubijając pakunek póki nie był tak duży jak u pozostałych. Potem wrócili do wioski. Chłopiec poszedł do swojej babci i położył pakunek. W jednej chwili ten powrócił do swoich naturalnych rozmiarów.
"Och," płakała jego babcia, "Jaka jestem szczęśliwa. Myśliwi powiedzieli, że zaginąłeś w lesie. A ty wracasz i przynosisz ze sobą mnóstwo mięsa".
"Idź, babciu," powiedział chłopiec, "i poproś wszystkie kobiety żeby tu przyszły i wzięły sobie tyle mięsa ile zdołają unieść". Kobiety przyszły i zabrały ze sobą bardzo wiele mięsa, ale mięsa w domu wcale nie ubyło. Wyglądało na to, że jest go tyle samo ile było wcześniej.
Niedługo potem wódz wioski ze wschodu wyzwał wodza ich wioski na wyścig. Ta wioska która przegra zostanie zniszczona a jej ludzie wybici. Wódz zwołał ludzi na naradę, by wybrać biegacza. Wielu ludzi zgłosiło się do zawodów. Wtedy chłopiec rzekł, "Pobiegnę z tym, którego wybierzecie, i wtedy zdecydujecie, kto jest lepszym biegaczem". Wódz zgodził się. Wybrał człowieka i stanął z nim bok w bok. Inni ludzie też zgłosili się do biegu. Szef podnosił rękę, opuścił ją i bieg się zaczął. Przez minutę biegacze byli poza zasięgiem wzroku. Gdy się znowu pojawili, chłopiec kończył bieg a jego przeciwnik był dopiero w połowie. Gdy chłopiec ukończył bieg, zaczął się przechwalać, że nikt nie jest w stanie go przegonić - zapomniał o ostrzeżeniu jakie dał mu GÉHA.
Była pewna dolina biegnąca poprzez świat. I to ona stała się terenem wyścigu. Na samym końcu była skała, która stała jak pień olbrzymiego drzewa. Był to jasno świecący, biały krzemień. Nie było drugiej takiej skały na świecie. Biegacz, który dotrze do skały miał przynieść jej cząstkę z powrotem.
Biegacz przeciwnej wioski był wysoki i chudy. W południe dostali znak i biegacze rozpoczęli wyścig. Chłopiec biegł po ziemi, jego rywal w powietrzu. Chłopiec użył całej swojej mocy i wkrótce wrócił z kawałkiem kamienia w ręce. Po długim czasie drugi biegacz powrócił. Wódz przeciwnej wioski i jego ludzie stracili życie.
Chłopiec był dumny z siebie i przy każdej okazji chełpił się swoim zwycięstwem. Tej nocy, gdy zasypiał, usłyszał że ktoś przyszedł. Drzwi otworzyły się, stanął w nich nieznajomy i powiedział, "Wyjdź, chcę z tobą porozmawiać."
Chłopiec wyszedł.
"Wyzywam cię na wyścig" powiedział człowiek. "Musisz postawić głowy wszystkich ludzi ze wsi, oprócz swojej. Ja nie mam żadnych ludzi. Zaczynamy o świcie i biegniemy do południa."
"Bardzo dobrze", powiedział chłopiec.
Człowiek zniknął. Chłopiec powiedział swojej babci, co się wydarzyło, aby ona zaczęła zawiadomić ludzi, że ich głowy zostały postawione w zakładzie. Kiedy odeszła przyszedł GÉHA i powiedział, "Ostrzegłem cię, żebyś się nie przechwalał i mówiłem ci co się zdarzy gdy mnie nie posłuchasz. Teraz musisz zrobić wszystko, co w twojej mocy żeby wygrać. Musisz sam sobie poradzić. Ja odchodzę".
Ludzie się zebrali, przeszedł też nieznajomy, który rzucił wyzwanie. Gdy tylko słońce podniosło się, słowo zostało dane i biegacze zaczęli się ścigać. Nieznajomy biegnący z przodu wznosił tak dużo kurzu w czasie biegu, że chłopiec się zakrztusił i upadł. Ludzie nie widzieli biegnących, ale z przodu był nieznajomy, którym był NYAGWAIHE. Gdy chłopiec upadł, GÉHA to zobaczył i powiedział, "Wstań i biegnij! Postaraj się, a wtedy i ja ci pomogę". Chłopiec dobiegł do pierwszego pagórka, rozejrzał się ale nigdzie nie zobaczył swojego przeciwnika. Dotarł do drugiego pagórka i zobaczył przeciwnika na pagórku daleko przed sobą, był to czwarty pagórek.
Nagle Trąba powietrzna pochwyciła chłopca i w mgnieniu oka przeniosła go tuż za prowadzącego biegacza. Ten krzyknął, "pośpiesz się, albo cię przegonię!". Biegacz przyspieszył i wkrótce był poza zasięgiem wzroku chłopca. I znowu Trąba powietrzna podniosła chłopca przeniosła go do prowadzącego. Biegacz przyspieszył i zawołał, "Zrób, co w twojej mocy, inaczej cię pokonam!". Lecz tym razem biegacz nie uciekł poza zasięg wzroku chłopca, tracił siły. I tym razem Trąba powietrzna podniosła chłopca. Ten usłyszał głos wśród chmur mówiący, "Pomagam ci po raz ostatni". Trąba powietrzna zaniosła chłopca do jego oponenta. Biegacz przybrał swoją prawdziwą postać, postać NYAGWAIHE i powiedział, "Dogoniłeś mnie i wygrałeś wyścig."
Dokładnie w południe chłopiec odciął głowę niedźwiedzia i zabrał ją z powrotem do domu. Kiedy przeszedł trzy wzgórza był bardzo zmęczony. Powiesił głowę niedźwiedzia na konarze drzewa i poszedł dalej. Przeszedł przez dwa kolejne wzgórza i znowu poczuł się zmęczony, powiesił język niedźwiedzia na konarze drzewa i poszedł dalej. Kiedy dotarł do domu i powiedział ludziom, że zabił swojego przeciwnika, a oni powiedzieli, "Pójdziemy i zobaczymy ciało". "Znajdziecie je za dziesiątym wzgórzem. Próbowałem przynieść głowę z powrotem, ale siedem wzgórz stąd tak się zmęczyłem, że powiesiłem ją na konarze drzewa. Wziąłem język, ale kiedy doszedłem do piątego wzgórza znów się tak zmęczyłem, że powiesiłem język na konarze drzewa."
Wiele czasu zajęło ludziom dotarcie do pierwszego wzgórza. Do piątego wędrowali pięć zim. Gdy tam dotarli zobaczyli drzewo na szczycie wzgórza a na nim język NYAGWAIHE. Ziemia wokół drzewa była udeptana. Tysiące dzikich zwierząt próbowało chwycić język, ludzie popatrzyli i poszli dalej. Dwie kolejne zimy zajęło im dotarcie do siódmego wzgórza. Tam znaleźli czaszkę. To było wszystko co zostało z głowy. Ziemia wokół była udeptana przez wiele tysięcy dzikich zwierząt próbujących zabrać głowę. Po dziesięciu zimach od wyjścia z wioski dotarli do dziesiątego wzgórza. Całe wzgórze było wydeptane przez dzikie zwierzęta. Miejsce gdzie zginął NYAGWAIHE, stało się jelenią lizawką. Nie było tam ani śladu po ciele czy kościach niedźwiedzia. Ludzie przez następne dziesięć lat wędrowali z powrotem do wioski.
Tak oto chłopiec wspierany przez GÉHA odbył podróż między świtem a południem.
poniedziałek, 26 listopada 2012
niedziela, 25 listopada 2012
piątek, 23 listopada 2012
czwartek, 22 listopada 2012
legendy Indian GLUSKABE ZMIENIA KLONOWY SYROP
Legenda Indian Abenaki
Dawno temu, Stworzyciel uczynił i rozdał ludziom wiele prezentów, by było im łatwiej żyć. Stworzyciel sprawił, że życie ludzi z plemienia Abenaki było bardzo dobre, mieli dużo pożywienia, które uprawiali, i na które polowali. Drzewo klonowe było w tamtym czasie jednym z tych bardzo cudownych i specjalnych prezentów od Stworzyciela. Jego sok był tak gęsty i słodki jak miód. Wszystko, co musieli zrobić to oderwać koniec gałęzi i syrop płynął. W tych dniach Gluskabe chodził od wsi do wsi, by pilnować ludzi dla Stworzyciela. Pewnego dnia Gluskabe przyszedł do opuszczonej wsi. Wieś była zniszczona, pola były zapuszczone a ogień wygasły. Gluskabe zastanawiał się, co się tym ludziom stało. Rozejrzał się wokoło, gdy wtem usłyszał dziwny dźwięk. Gdy się wsłuchał, uświadomił sobie, że to był odgłos wielu jęczących ludzi. Jęczenie nie brzmiało jak jęk z bólu, ale bardziej jak zadowolenie. Gdy się zbliżył, zobaczył wielki i piękny klon. Gdy zbliżył się jeszcze bardziej zobaczył ludzi leżących pod drzewem z oderwanymi końcami gałęzi trzymanymi w pobliżu ust. Sączył się z nich wprost do ust syrop klonowy. Syrop ten utuczył ich tak bardzo, że zrobili się bardzo leniwi, tak leniwi, że nie chciało im się ruszać i nic robić. Gluskabe kazał im wstać i wrócić do wsi, rozpalić ogień i naprawić wszystko we wsi. Ale ludzie go nie słuchali. Powiedzieli, że wolą leżeć i spijać klonowy syrop. Kiedy Gluskabe doniósł o tym Stworzycielowi, ten zdecydował, że nadszedł czas by dać ludziom inną lekcję, lekcję która pozwoli im zrozumieć metody postępowania Stworzyciela. Stworzyciel pouczył Gluskabe, by napełnił klony wodą. Więc Gluskabe zrobił duże wiadro z kory brzozy i poszedł do rzeki, by nabrać wody. Dolewał wody i dolewał, aż syrop stał się jak woda. Niektórzy mówią, że wciąż dolewa wody do klonów przed każdą pełnią księżyca. Gdy Gluskabe skończył, po chwili ludzie zaczęli wstawać, ponieważ sok nie był już tak gęsty i słodki. Spytali Gluskabe "gdzie się podział nasz słodki napój?" On odpowiedział im, że tak już pozostanie. Powiedział im, że, jeśli chcą syropu, to będą musieli ciężko na niego zapracować. Sok będzie słodki tylko raz w roku z nadejściem wiosny. Pokazał też ludziom co robić aby uzyskać syrop. Należy wziąć wiadra z kory brzozy, by zebrać sok. Zasadzić las by zebrać sok. Rozpalić ogień by rozgrzać kamienie, które potem trzeba wrzucić do soku by go zagotować i zagęścić. Powiedział też, że raz w roku drzewa dadzą gotowy syrop, aby przypomnieć ludziom co stracili. Tak więc, ludzie w tym dniu wspominają lekcję jaką dał im Gluskabe i jak ciężko muszą pracować aby mieć swój ukochany syrop klonowy. Nialach!
Dawno temu, Stworzyciel uczynił i rozdał ludziom wiele prezentów, by było im łatwiej żyć. Stworzyciel sprawił, że życie ludzi z plemienia Abenaki było bardzo dobre, mieli dużo pożywienia, które uprawiali, i na które polowali. Drzewo klonowe było w tamtym czasie jednym z tych bardzo cudownych i specjalnych prezentów od Stworzyciela. Jego sok był tak gęsty i słodki jak miód. Wszystko, co musieli zrobić to oderwać koniec gałęzi i syrop płynął. W tych dniach Gluskabe chodził od wsi do wsi, by pilnować ludzi dla Stworzyciela. Pewnego dnia Gluskabe przyszedł do opuszczonej wsi. Wieś była zniszczona, pola były zapuszczone a ogień wygasły. Gluskabe zastanawiał się, co się tym ludziom stało. Rozejrzał się wokoło, gdy wtem usłyszał dziwny dźwięk. Gdy się wsłuchał, uświadomił sobie, że to był odgłos wielu jęczących ludzi. Jęczenie nie brzmiało jak jęk z bólu, ale bardziej jak zadowolenie. Gdy się zbliżył, zobaczył wielki i piękny klon. Gdy zbliżył się jeszcze bardziej zobaczył ludzi leżących pod drzewem z oderwanymi końcami gałęzi trzymanymi w pobliżu ust. Sączył się z nich wprost do ust syrop klonowy. Syrop ten utuczył ich tak bardzo, że zrobili się bardzo leniwi, tak leniwi, że nie chciało im się ruszać i nic robić. Gluskabe kazał im wstać i wrócić do wsi, rozpalić ogień i naprawić wszystko we wsi. Ale ludzie go nie słuchali. Powiedzieli, że wolą leżeć i spijać klonowy syrop. Kiedy Gluskabe doniósł o tym Stworzycielowi, ten zdecydował, że nadszedł czas by dać ludziom inną lekcję, lekcję która pozwoli im zrozumieć metody postępowania Stworzyciela. Stworzyciel pouczył Gluskabe, by napełnił klony wodą. Więc Gluskabe zrobił duże wiadro z kory brzozy i poszedł do rzeki, by nabrać wody. Dolewał wody i dolewał, aż syrop stał się jak woda. Niektórzy mówią, że wciąż dolewa wody do klonów przed każdą pełnią księżyca. Gdy Gluskabe skończył, po chwili ludzie zaczęli wstawać, ponieważ sok nie był już tak gęsty i słodki. Spytali Gluskabe "gdzie się podział nasz słodki napój?" On odpowiedział im, że tak już pozostanie. Powiedział im, że, jeśli chcą syropu, to będą musieli ciężko na niego zapracować. Sok będzie słodki tylko raz w roku z nadejściem wiosny. Pokazał też ludziom co robić aby uzyskać syrop. Należy wziąć wiadra z kory brzozy, by zebrać sok. Zasadzić las by zebrać sok. Rozpalić ogień by rozgrzać kamienie, które potem trzeba wrzucić do soku by go zagotować i zagęścić. Powiedział też, że raz w roku drzewa dadzą gotowy syrop, aby przypomnieć ludziom co stracili. Tak więc, ludzie w tym dniu wspominają lekcję jaką dał im Gluskabe i jak ciężko muszą pracować aby mieć swój ukochany syrop klonowy. Nialach!
poniedziałek, 19 listopada 2012
niedziela, 18 listopada 2012
piątek, 16 listopada 2012
czwartek, 15 listopada 2012
Legendy Indian GLUSCABI I WIETRZNY ORZEŁ
Legenda Indian Abenaki
Dawno temu, Gluscabi żył ze swoją babcią, Woodchuck, w małej chatce obok Wielkiej wody. Pewnego dnia, gdy Gluscabi spacerował, zobaczył kaczki pływające w zatoce.
"Myślę, że nadszedł czas, by pójść i zapolować na kaczki," powiedział. Wziął więc swój łuk i strzały i wsiadł do swego kanu. Zaczął pływać po zatoce, i w tym czasie zaśpiewał:
Ki yo wah ji neh
yo hey ho hey
Ki yo wah ji neh
Ki yo wah ji neh
W pewnej chwili mocniej powiało i wiatr zepchną kanu z powrotem na płyciznę. Jeszcze raz Gluscabi wypłyną na głębszą wodę, i znów zaśpiewał, lecz tym razem odrobinę mocniej:
KI YO WAH JI NEH
YO HEY HO HEY
KI YO WAH JI NEH
KI YO WAH JI NEH
Ale znów wiatr zdmuchnął go z powrotem na płytką wodę. Cztery razy próbował wypłynąć, lecz za każdym razem wiatr spychał go z powrotem. Nie był zbyt szczęśliwy z tego powodu. Wrócił do chaty swojej babci, ignorując kij pozostawiony przez babcię u drzwi a oznaczający, że babcia pracuje i nie chce, aby jej przeszkadzano.
"Babciu", spytał Gluscabi, "Jak pokonać wiatr?"
Babcia Woodchuck popatrzyła znad swojej roboty i rzekła, "Dlaczego chcesz to wiedzieć Gluscabi?"
Wtedy Gluscabi tak jak odpowiada każde dziecko na świecie na zadane mu pytanie, "Dlatego, że chcę".
Babcia Woodchuck popatrzała na niego. "Ach, Gluscabi, " powiedziała. "Kiedykolwiek zadajesz takie pytania, czuję, że będzie kłopot. I być może nie powinnam ci na nie odpowiadać. Ale Wiem, że jesteś bardzo uparty i nigdy nie przestaniesz pytać. Tak, więc odpowiem. Jeśli będziesz szedł zawsze twarzą do wiatru, dojdziesz do miejsca, gdzie stoi Wuchowsen."
"Dziękuję babciu," powiedział Gluscabi. Wyszedł przed chatkę i zwrócony twarzą do wiatru zaczął iść. Szedł przez pola i lasy, pomimo że wiatr wiał mocno. Szedł przez doliny i wzgórza, a wiatr wciąż był silny. Doszedł do wzgórza i zaczął pomimo coraz mocniejszego wiatru się wspinać. Wzgórza stały się górami a wiatr wiał i wiał. Był on tak silny, że zdmuchnął Gluscabi’emu mokasyny. Ale on był bardzo uparty i wciąż szedł pod wiatr. Teraz wiatr był tak silny, że zdmuchnął mu koszulę, lecz on szedł dalej. Potem wiatr zdmuchnął resztę jego ubrania, lecz nagi Gluscabi szedł dalej. Potem wiatr zdmuchnął mu włosy, potem brwi, ale Gluscabi kontynuował swoją podróż. Wtem wiatr stał się tak silny, że Gluscabi ledwie mógł ustać. Teraz musiał podciągać się na wystających korzeniach czy gałęziach. I wtem nas szczycie góry zobaczył wielkiego ptaka trzepoczącego skrzydłami. To był Wuchowsen, Wietrzny orzeł.
Gluscabi wziął głęboki oddech i krzyknął, "DZIADKU!".
Wietrzny orzeł przestał trzepotać i rozejrzał się wokoło. "Kto nazywa mnie Dziadkiem?" spytał. Gluscabi wstał. "To ja, Dziadku. Wszedłem tutaj, by ci powiedzieć, że wykonujesz świetną robotę tworząc wiatr." Wietrzny orzeł dumnie wyprężył pierś. "Masz na myśli to?" powiedział i zatrzepotał skrzydłami jeszcze mocniej. Wiatr, który zrobił był tak silny, że uniósł Gluscabi’ego w powietrze tak szybko, że ten nie zdążył niczego się przytrzymać.
"DZIADKU!!!" ponownie krzyknął Gluscabi.
Wietrzny orzeł przestał trzepotać i zapytał, "O co chodzi?".
Gluscabi wstał i podszedł do Wuchowsen’a. "Robisz bardzo dobrą robotę, tworząc wiatr, Dziadku. Tak uważam. Ale mi się wydaje, że mógłbyś to jeszcze lepiej robić stojąc o tam na szczycie."
Wietrzny orzeł spojrzał na wskazane miejsce. "Być może," powiedział, "ale jak się tam dostanę?"
Gluscabi uśmiechnął się. "Dziadku", powiedział, "Zaniosę cię. Zaczekaj tutaj."
Wtedy Gluscabi zbiegł z góry, aż do dużego drzewa zwanego basswood. Zerwał korę a ze znajdujących się pod nią włókien splótł mocny rzemień, który zaniósł do Wietrznego orła.
"Tak więc Dziadku," powiedział, "pozwól mi opleść ten rzemień wokół twojego ciała. Będę mógł dzięki temu cię łatwiej zanieść." Potem owiną rzemień ciasno wokół ciała Wuchowsen’a, tak unieruchomił mu skrzydła. "Teraz, Dziadku," powiedział Gluscabi, podnosząc Wietrznego orła, "Zaniosę cię w tamto miejsce."
Zaczął iść ku drugiemu szczytowi, i doszedł do miejsca, gdzie była duża szczelina. Gdy nad nią przechodził puścił rzemienie i Orzeł spadł do jej wnętrza gdzie zaklinował się do góry nogami.
"Teraz", powiedział Gluscabi, "nadszedł czas, by pójść i zapolować na kaczki."
Poszedł w dół góry. W tym czasie nie było zupełnie żadnego wiatru. Przez całą powrotną drogę nie powiał nawet najlżejszy wiaterek. Gdy tak wracał do chaty odrosły mu wszystkie włosy. Gdy był na miejscu nałożył piękną, nową odzież i nową parę mokasynów, wziął swój łuk i strzały, wrócił do zatoki i wszedł do swojej łodzi, by zapolować na kaczki. Gdy płyną zaśpiewał:
Ki yo wah ji neh
yo hey ho hey
Ki yo wah ji neh
Ki yo wah ji neh
Ale powietrze było bardzo gorące i szybko się spocił. Powietrze było tak gorące, że aż ciężko było oddychać, a nie wiał przy tym żaden wiatr. Wkrótce woda stała się brudna i śmierdząca. Na jej powierzchni wytworzyła się piana, którą trudno było pokonać. Nie podobało mu się to. Wrócił więc do chaty.
"Babciu", powiedział, " coś jest nie tak. Powietrze jest gorące, mocno się pocę, ciężko jest oddychać, brak jest wiatru. Woda jest brudna i śmierdzi. Pokrywa ją piana i nie mogę polować na kaczki.
Babcia Woodchuck popatrzyła na Gluscabi’ego. "Gluscabi", spytała, "coś ty narobił?"
Gluscabi odpowiedział tak jak odpowiada każde dziecko "Och, nic,".
"Gluscabi", powtórzyła Babcia Woodchuck, "Powiedz mi co zrobiłeś."
Wtedy Gluscabi powiedział jej o tym jak poszedł do Wietrznego orła i zatrzymał wiatr.
"Och, Gluscabi," powiedziała Babcia Woodchuck, "czy nigdy niczego się nie nauczysz? Tabaldak, Pan wszystkiego, ustawił Wietrznego orła na tej górze by robił wiatr, ponieważ potrzebujemy wiatru. Wiatr sprawia, że powietrze jest chłodne i czystrze. Wiatr przynosi chmury, z których pada deszcz myjący ziemię. Wiatr porusza wody, by utrzymywać je w świeżości i sprawia, że są słodkie. Bez wiatru, życie nie jest dla nas dobre, ani dla naszych dzieci i dzieci naszych dzieci.
Gluscabi skinął głowę. "Kaamoji, Babciu", powiedział. "Rozumiem."
I wyszedł z chaty. Poszedł z powrotem na górę gdzie był Wietrzny orzeł. Szedł przez pola, lasy, doliny i wzgórza. I było mu gorąco i nie mógł oddychać bo nie było wiatru. Doszedł do wzgórza i zaczął się wspinać. Było gorąco i parno. W końcu doszedł do góry, gdzie Wietrzny orzeł mieszkał. Podszedł do szczeliny i spojrzał w dół. Wuchosen, Wietrzny orzeł, leżał tam zaklinowany nogami do góry.
"Wujku?" powiedział Gluscabi.
Wietrzny orzeł popatrzył w górę. "Kto nazywa mnie Wujkiem?" spytał.
"To ja Gluscabi, Wujku. Jestem tu, na górze. Ale co ty tam robisz?"
"Och, Gluscabi," powiedział Wietrzny orzeł, "Bardzo niedobry, nagi człowiek bez włosów powiedział mi, że zabierze mnie na tamten szczyt, żebym mógł lepiej wykonywać swoją pracę. Związał moje skrzydła i podniósł mnie, a gdy przechodził nad szczeliną upuścił mnie i teraz jestem tu zaklinowany. I jest mi strasznie niewygodnie."
"Ach, Dziadku... to znaczy, Wujku, pomogę ci."
Wtedy Gluscabi zszedł w dół szczeliny. Wyciągnął z niej Wietrznego orła i rozwiązał go.
"Wujku", powiedział Gluscabi," robisz dobrą robotę, tworząc wiatr i dalej powinieneś to robić."
Wietrzny Orzeł popatrzał na Gluscabi i skinął głowę. "Wnuku", powiedział, "Dobrze mówisz."
Tak więc, od tej pory wiatr jest i zawsze będzie.
poniedziałek, 12 listopada 2012
niedziela, 11 listopada 2012
piątek, 9 listopada 2012
czwartek, 8 listopada 2012
Legendy Indian JAK GLOOSCAP ZMIENIŁ COŚ ZŁEGO W COŚ DOBREGO
Legenda Indian Abenaki
Kiedy Glooscap wyszedł z morza, wsiadł do swojego kanu, zrobionego z kamienia. Pływał w nim w miejscu, które teraz nazywamy St. John. Ścigał dwa olbrzymie bobry. Chciał powstrzymać je od przysparzenia jakichkolwiek kłopotów. Próbował zatrzymać je tam, gdzie dzisiaj jest Reversing Falls (Cofający się wodospad). Zbudował tamę , która powstrzymała bobry od przedostania się w górę rzeki. Ale bobry nadal próbowały pokonać przeszkody zastawione przez Glooscap’a i dalej podróżować w górę "Pięknej rzeki", która teraz zwie się Rzeką św. John’a.
Wtedy Glooscap wziął dwa kamienie i rzucił nimi w bobry. Jeden z kamieni poleciał daleko w górę rzeki i stał się wodospadem zwanym Niagara. Drugi kamień uderzył bobra, odbił się i poleciał s skalisty teren, zwany Plaster Rock. Do dziś na brzegu rzeki można spotkać czerwoną glinę, biorącą swój kolor od krwi bobra. Glooscap często używał złych zwierząt, by zrobić coś dobrego. Teraz mógł brodzić w dół i w górę Pięknej rzeki. Blisko Kingsclear, gdzie Glooscap wszedł z wody, na długo zanim została zbudowana Tama Mactaquac, istniały już płyty skalne, na których się podpierał by nie upaść. Na tych skałach pozostały jego ślady. Natomiast jego śnieżne rakiety, które tam pozostawił zamieniły się w Snowshoe Islands (Wyspa Śnieżnych Butów). To są wszystko poświęcone miejsca.
poniedziałek, 5 listopada 2012
Daremny twój trud
Kazałeś mi
ściąć włosy
i nosić białych ubranie.
Zabrałeś mi
pióropusz
i wojenna koszulę.
Kazałeś mi
kopać ziemię
i hodować łaciate bizony.
Zabrałeś mi
konie
i ojców kraj.
Chciałeś
bym słuchał twych przywódców
i stał się białym człowiekiem.
Jestem Indianinem
wiernym przodków słowom
daremny twój trud.
niedziela, 4 listopada 2012
piątek, 2 listopada 2012
czwartek, 1 listopada 2012
Legendy Indian: Mit o powstaniu
Legenda Indian Abenaki
Pierwszy Manitou, Wielki Duch, stworzył Kloskurbeh, wielkiego nauczyciela. Pewnego dnia, kiedy słońce było w zenicie, młody chłopiec stał się Kloskurbeh’em. Wyjaśniał, że urodził się kiedy morze poruszyło się gwałtownie i wytworzyło wielką ilość piany, która ogrzała się w słońcu, stężała i rozpoczęła życie jako ludzki chłopiec.
Nazajutrz, znów w samo południe, nauczyciel i chłopiec powitali dziewczynę, która wyjaśniła, że pochodzi z ziemi, na której wyrosła zielona roślina, a ona jest jej owocem. Stąd Kloskurbeh, mądry nauczyciel, dowiedział się, że ludzie powstali z morza i ziemi. Nauczyciel podziękował Manitou i nauczył chłopca i dziewczynę wszystkiego, czego potrzebowali. Potem Kloskurbeh poszedł na północ do lasu, by pomedytować.
Gdy dzieci dorosły i stały się mężczyzną i kobietą założyły rodzinę i miały dużo, dużo dzieci. Niestety, było ich tak wiele, że rodzice nie potrafili ich wyżywić pomimo ciągłych polowań i zbierania w lesie owoców. Matka i ojciec smucili się, widząc swoje dzieci głodne. Pewnego dnia matka poszła do strumienia, i ciągle się smucąc weszła do niego. Gdy dotarła do środka strumienia, jej nastrój zmienił się zupełnie i napełniła się radością. Długi, zielony pęd wyrósł z jej ciała. Gdy kobieta wyszła ze strumienia, znów stała się nieszczęśliwa.
Później, ojciec spytał ją, co zdarzyło się w czasie, gdy on był zajęty zdobywaniem pożywienia. Matka opowiedziała całą historię. Potem powiedziała mężowi, by ją zabił, a jej kości zakopał w dwóch stertach. Ojciec, pomimo że rozumiał o co żonie chodzi, to zdenerwował się jednak i wiele jeszcze razy upewniał się czy kobieta tego chce. Było dla niego szokiem, że aby uratować dzieci, musi zabić żonę. Ona jednak upierała się przy swoim. Poszedł więc do Kloskurbeh po radę. Kloskurbeh stwierdził, że historia jest bardzo dziwna, i zaczął modlić się do Manitou, aby ten poradził co dalej robić. Manitou powiedział Kloskurbeh, że taka jest jego wola i ojciec musi zabić swoją żonę. Wtedy powiedział ojcu, że matka miała rację, to jest wola Manitou. Tak więc ojciec zabił żonę i zakopał jej kości w dwóch stosach tak jak o to prosiła.
Przez siedem księżyców, ojciec stał nad stosem kości i płakał. Pewnego ranka zauważył, że z jednego stosu wyrasta tytoń a z drugiego kukurydza. Kloskurbeh wyjaśnił mu, że jego żona tak naprawdę nigdy nie umarła, lecz, że będzie żyła wiecznie w tych dwóch zbiorach.
Od tego dnia, matka raczej wolałaby umrzeć, niż patrzeć jak jej dzieci głodują, a ta matka, która poświęciła się dla swoich dzieci, nadal karmi wszystkie inne. Od tej pory ludzie często zakopują na polu kukurydzy rybę, będącą prezentem i podziękowaniem dla pierwszej matki. Jest to także przypomnienie o tym, że wszyscy jesteśmy nierozłącznie związani z morzem i lądem.
Subskrybuj:
Posty (Atom)