sobota, 27 kwietnia 2013

Wojenny ścieżka Indian - uderzenia




W dawnych czasach, jeszcze przed podbojem, zwraca uwagę fakt, że dla pewnych plemion Równin wojna była najistotniejszą sprawą. Wśród wojennych zwyczajów, szczególnie dwa z nich zostały najlepiej poznane i opisane. Są to skalpowanie i zaliczanie uderzeń. Pomimo tego, iż poświęcono im dużo miejsca, są one na ogół źle rozumiane a ich książkowe wytłumaczenie jest bardzo trudne. Istnieje dużo błędnych sądów na ten temat, które trudno naprawić, ponieważ zwyczaje te od dawna nie są praktykowane i znane są one obecnie tylko bardzo starym ludziom.
            W periodyku zajmującym się sztuką użytkową Indian północnoamerykańskich, można było przeczytać:
            „Dawniej, największym osiągnięciem dla Indianina było zdobycie skalpu, lecz wraz z pojawieniem się broni palnej, zabijanie stało się dużo łatwiejsze i duża ilość takich trofeów straciła na wartości. Indianie zaczęli wtedy uważać, że chwalebniejszym czynem będzie dotknięcie ciała wroga laską uderzeń podczas bezpośredniej walki z wrogiem.”
            W jednej z książek o Indianach napisano: „Zwycięstwo wojownika uwarunkowane było od spełnienia jednego z trzech warunków: jeżeli zabił wroga, oskalpował go lub był pierwszym, który dotknął wroga żywego lub martwego. Były to czyny, które sprawiały, że mężczyzna stawał się wojownikiem i mógł się tymi czynami publicznie chwalić, a bycie pierwszym, który dotknął wroga było uważane za czyn największy, możliwy do zdobycia podczas bitwy.”
            Obydwa te cytaty wprowadzają czytelnika w błąd, ponieważ według nich zabijanie lub skalpowanie wrogów równało się ważnością ze zwyczajem zaliczania uderzeń. Wśród plemion, z których zwyczajami jestem zaznajomiony, rzeczywisty kontakt z przeciwnikiem przez dotknięcie go jakimkolwiek trzymanym w ręce przedmiotem lub samą ręką był najdzielniejszym czynem, jakiego mógł dokonać.
            Zabicie wroga było rzeczą dobrą, ponieważ to pomniejszało ich liczbę, oskalpowanie wroga natomiast nie było żadnym ważnym wyczynem i w żaden sposób nie przynosiło to zaszczytu. Zabici wrogowie bardzo często byli pozostawieni nieoskalpowani. Jeżeli jednak wróg został oskalpowany, skóra z jego głowy była zabierana raczej jako trofeum (dla udowodnienia swego czynu) lub do specjalnego tańca jako dobry znak a nie jako coś bardzo ważnego. Dotknięcie wroga jakimś przedmiotem trzymanym w ręce, gołą ręką lub jakąkolwiek inną częścią ciała było uważane za dowód odwagi, był to wyczyn, który sprawiał, że mężczyzna lub chłopiec stawał się godnym zaufania.
            Kiedy wrogi wojownik został zabity, wszyscy znajdujący się najbliżej zabitego wojownika próbowali jako pierwsi dobiec lub dojechać do niego i dotknąć trzymanym w ręce: strzelbą, łukiem, biczem czy też specjalną laską uderzeń. Liczba zaliczonych uderzeń zależała tylko i wyłącznie od wojownika. Ktokolwiek chciał skalpować to skalpował zabitych, lecz ani zabijanie ani skalpowanie nie było uważane za czyn przynoszący zaszczyt, zaś mężczyzna, który dotknął wroga, zdobywał wyróżnienie.
            Według Indian najdzielniejszym czynem było zaliczenie ciosu przez dotknięcie lub uderzenie żywego, niezranionego wroga i pozostawienie go nadal żywego. Taka sytuacja była bardzo powszechna wśród omawianych tu plemion. Bardzo często opowiadanym zdarzeniem był moment, kiedy dwa sobie wrogie plemiona staną naprzeciw siebie i jeden odważny wojownik występował przed swoją linię, szarżował na wroga, przebiegał (lub przejeżdżał) wzdłuż ich linii, uderzał jednego z nich, po czym wracał do swoich. Jeśli natomiast wojownik ten spadł z konia lub jego koń został zabity to cały jego oddział natychmiast ruszał mu na ratunek i przyprowadzał z powrotem do swoich.
            Podczas polowania, nie było wcale niezwykłym dla chłopca lub młodego mężczyzny fakt zabicia zwierzęcia, mimo, że nierzadko było to zwierze bardzo niebezpieczne, niezwykłe było to, że mógł na tym zwierzęciu zaliczyć uderzenie. Znam przypadek, kiedy młodzieńcy ścigali czarnego niedźwiedzia po prerii, zabili go swoimi strzałami, następnie podbiegali do niego by zaliczyć uderzenie.
            Dowodem odwagi dla wojownika było to, że zdołał on pokonać wroga nie używając przy tym broni. Większym zaszczytem był atak z lancą aniżeli z łukiem i strzałami, jeszcze większym było pójście do walki tylko z tomahawkiem bądź kamienną maczugą, lecz najdzielniejszym czynem był atak nieuzbrojonego wojownika (albo z batem bądź też długą gałęzią – czasami nazywanej laską uderzeń). Przy okazji chciałbym powiedzieć, że nigdy kamiennej maczugi nie nazywano laską uderzeń.
            Częstym przypadkiem u Szejenów – w odróżnieniu od innych plemion równin - było to, że mężczyzna, jeśli posiadał swą laską uderzeń i był bez nadziei na powrót do zdrowia, lub zdarzyło mu się jakieś wielkie nieszczęście i był przekonany, że już długo nie pożyje, deklarował wtedy swój zamiar wystawienia się podczas bitwy. W praktyce oznaczało to popełnienie samobójstwa przez desperacki atak na wroga, podczas którego dokonywał kilku odważnych czynów i ginął. Była to oczywiście bardzo honorowa droga do śmierci, chwalebniejsza niż zastrzelenie się, zasztyletowanie się lub powieszenie się. Tak na marginesie warto dodać, że czyny te nie były uznawane za powód do wstydu. Samobójstwo przez powieszenie się było raczej praktykowane przez dziewczyny, których serca zostały złamane przez niespełnioną miłość.
           W 1910 żył jeszcze w Montanie człowiek, który gdy miał siedemnaście lub osiemnaście lat, po długiej chorobie, która wydawało się, że nigdy się nie skończy, zadeklarował swemu ojcu chęć wystawienia się. Ojciec zgodził się i podarował swemu synowi najsilniejsze „leki”, jakie miał. Chłopiec wyjechał na południe z wyprawą wojenną, a jedyną bronią, jaką zabrał ze sobą był mały toporek. Gdy zbliżali się do terenów wrogich plemion, spotkali dwóch Indian Omaha, którzy wracali właśnie z polowania. Oboje uzbrojeni byli w strzelby. Szejen uderzył na nich na najlepszym wojennym koniu swojego ojca. Wyminął jednego z wrogów, który próbował go zastrzelić, lecz jego broń nie wypaliła, młodzieniec wykorzystał to i uderzył przeciwnika swoim toporkiem. Drugi z Omachów wystrzelił do Słonecznej Drogi, lecz ten zdążył się schować za swym koniem, po czym Szejen zrzucił wroga z konia. Oboje zostali przez niego zabici. Spełnił tym swoje przyrzeczenie. Powrócił ze swoimi ziomkami do obozu w wielkiej chwale. Podleczył się i dziś, gdy ma około siedemdziesięciu pięciu lub siedemdziesięciu czterech lat ciągle opowiada historię swojej młodzieńczej wyprawy.
            Szejenowie uznawali uderzenia wrogów tylko do trzech razy, to znaczy trzech mężczyzn mogło dotknąć ciała wroga i otrzymać za ten czyn jakiś zaszczyt. Zaszczyty były „rozdawane” według takiego porządku, w jakim zostały dokonane uderzenia. Następne uderzenia nie przynosiły już zaszczytu. Arapaho uznawali jeszcze czwarte uderzenie. Podczas bitwy członkowie jednego plemienia uderzali wroga bez patrzenia na to, czy został on już dotknięty przez wojownika z sojuszniczego plemienia. I tak, gdy po jednej stronie w bitwie stali Szejenowie i Arapaho, to na jednym wrogu mogli zaliczyć aż siedem uderzeń. Takie postępowanie wprowadzało nieraz wiele zamieszania, na przykład, gdy w bitwie nad Rio Grande del Norte połączone siły Szejenów, Arapaho, Komanczy, Kiowa i Apaczy pokonały Ute.
            Kiedy Szejen dotykał wroga, którego przedtem nikt nie dotknął krzyczał: ah haih’ i wołał: „Jestem pierwszy”. Drugi, który zaliczył uderzenie wołał: „Jestem drugi”. I tak samo trzeci.
            Jest oczywiste, że podczas zamieszania w każdej bitwie miało miejsce bardzo dużo pomyłek i jakiś wojownik mógł wierzyć, że on jest uprawniony do honorów, o których inni myśleli, że należą się im. W tym celu po zakończonej bitwie, zwycięski oddział zbierał się wokół ogniska, na którym zazwyczaj gotowała się strawa (najczęściej bizonie mięso). Na ziemi obok ognia kładziono fajkę i strzelbę. Zainteresowani wojownicy podchodzili do ognia i wpierw dotykając fajki informowali o swoim czynie mówiąc: „Jestem pierwszy”, „drugi”, bądź „trzeci”, tak jak to miało miejsce podczas bitwy. Mogło się też zdarzyć, że jakiś inny wojownik sprzeciwił się mówiąc: „Nieprawda, to ja uderzyłem go pierwszy”. Wtedy dochodziło do sporu, ale różnica zdań była regulowana od razu na miejscu.
            Często te dyskusje bywały bardzo burzliwe. Przywołam tu przypadek, który zdarzył się pomiędzy Paunisami i o którym swego czasu było bardzo głośno. Pewien Siuks został zabity i kilku wojowników (Baptiste Behele – półkrwi Skidi, pomniejszy wódz oraz chłopak bez znaczącej pozycji) pędzili do ciała, aby zapewnić sobie honor bycia tym, który dotknie go jako pierwszy. Baptiste miał najszybszego konia i dojeżdżał już do ciała, gdy w pewnym momencie jego wierzchowiec potknął się i przewrócił, a więc nie mógł już dotknąć go, choć zrobiłby to gdyby jego koń nie potknął się. Nie był to duży problem dla Indian, którzy jednogłośnie przyznali ten honor młodzieńcowi.
            Kiedyś dwóch młodych Szejenów ścigało się, aby dotknąć zabitego wroga. Ich konie biegły równie szybko, chociaż jeden nieznacznie wyprzedzał drugiego. Pierwszy z młodzieńców był uzbrojony w szablę, a drugi, który już prawie wyrównywał, wyciągnął rękę, w której znajdowała się lanca. Szabla była krótsza niż lanca i właściciel szabli miał jedynie szansę na zaliczenie drugiego uderzenia, lecz opuścił swą rękę w dół, chwycił lancę towarzysza i dotknął nim zabitego wroga, czym zapewnił sobie pierwsze uderzenie. Chociaż posiadacz lancy ciągle ją trzymał, to jego ręka na drzewcu znajdowała się za ręką posiadacza szabli i musiał zadowolić cię drugim uderzeniem. Zaliczenie uderzenia lancą było równoznaczne z uderzeniem gołą ręką.
            Ktoś, kto był pewny swoich praw oraz był wspierany przez swoich krewnych podczas dyskusji na placu mógł przy ich pomocy formalnie dojść do prawdy. Mógł korzystać także z uroczystej przysięgi. I tak Szejenowie przysięgali przez potarcie Świętych Strzał i mówili: „Strzały, czy mnie słyszycie? To ja to zrobiłem (lub nie)”. Natomiast Czarne Stopy kładli ręce na główce fajki i wtedy przysięgali.
            U Szejenów w wypadku sporu, kto i jako który dotknął wroga, wymagano dodatkowej przysięgi. Służyły temu pewne rekwizyty: pomalowana bizonia czaszka (czerwony pasek dzielił ją na pół, biegł od środka pomiędzy rogami aż do otworów nosowych, wokół oczodołów pomalowane były czerwone obwódki, prawa część była czarna a na nim okrągła plama, symbolizująca słońce, a po lewej czerwony księżyc; w oczodoły i nozdrza wetknięta była świeża, zielona trawa), która symbolizowała święty szałas [medicine lodge], naprzeciw niej leżała strzelba i cztery strzały symbolizujące święte strzały Szejenów. Przysięgający mężczyzna brał po kolei wszystkie te przedmioty w ręce i wypowiadał powyższe słowa. Na ziemi obok strzał i strzelby umieszczano również patyki długości jednej stopy, w takiej liczbie ilu zostało zabitych wrogów w bitwie, o której dyskutowano.
            W zamieszaniu bitewnym wiele osób zaliczało wiele uderzeń, co powodowało spory, wobec czego przysięga była bardzo pożądana. Na takie przysięgi zbierało się wielu mężczyzn, jak i kobiet, co sprzyjało składaniu świadectw podczas ceremonii. Wódz polecał obwoływaczowi zwołać wszystkie osoby, które domagały się uznania, w porządku, w jakim deklarowane były uderzenia wroga, tzn. wpierw mężczyznę, który uważał, że dotknął wroga pierwszy, później tego, który dotknął jako drugi, itd. Składający przysięgę wojownik podchodził do świętych przedmiotów, wyciągał ręce ku niebu i mówił: Mā ĭ yūn ăsts’ nī āh’tū (Duchowo Siło, wysłuchaj mnie), potem pochylając się kładł rękę na świętych przedmiotach i mówił: Nā nĭt’ shū (Dotknąłem go). Po przysiędze dodawał jeszcze: „Jeśli mówię nieprawdę, mam nadzieję, że wkrótce jakaś kula lub strzała mnie dosięgnie i zginę”.
            Potem ze szczegółami opowiadał jak uderzył wroga. Po nim wzywano ludzi, którzy zaliczyli na tym wrogu drugie uderzenie, a potem trzecie i każdy szczegółowo opowiadał swą historię. Po nich wzywano wojownika, który zaliczył pierwsze uderzenie na drugim wrogu, potem tych, którzy dotknęli go jako drudzy i trzeci. Wszyscy roszczący sobie prawa do honorów opowiadali historię swego dotknięcia.
            Jeśli w takich warunkach, mężczyzna złożył fałszywe oświadczenie, uważano, że na pewno po jakimś czasie on lub ktoś z jego rodziny umrze. Szejenowie obawiali się skutków przysięgi i nawet, gdy nie byli pewni, czy wszystko było tak, jak deklarowali, nie wstawali, gdy wywoływano ich imię. Z drugiej strony ktoś mógł nieświadomie – z powodu jakiegoś przeoczenia lub pomyłki – fałszywie przysiądz, że był pierwszy. Ktoś mógł także świadomie przysięgać fałszywie. W 1862 roku pewien wojownik spierał się z drugim o honor pierwszego uderzenia. Po roku, gdy Szejenowie odprawiali święty szałas [medicine lodge] nad rzeką Republican, zginął i wszyscy byli pewni, że rok temu kłamał.
            Kiedy dwóch mężczyzn usiłowało dotknąć wroga, świadkowie mogli powiedzieć jednemu z nich: „Nie widzieliśmy wyraźnie co zrobiłeś, lecz jesteśmy pewni tego, co zrobił drugi”. W ten sposób można było uniemożliwić komuś zdobycie honoru pierwszego uderzenia. Ludzie, którzy pretendowali do zdobycia uznania byli czynnie popierani przez swoich krewnych.
            Jeżeli za uciekającym wrogiem ruszyła pogoń i jeden z wrogów upadł, bądź odłączył się od swego oddziału oraz był już dotknięty trzy razy, unikając przy tym jakiejś poważniejszej krzywdy, i odłączył się od swoich, to można było na nim od nowa zaliczać uderzenia.
            Jako przykład osobliwości związanych z zaliczaniem uderzeń na wrogu według zasad Szejenów, można przywołać przypadek Żółtej Koszuli. W wielkiej bitwie nad potokiem Wolf w 1838 roku pomiędzy sprzymierzonymi Kiowami, Komanczami i Apaczami a Szejenami i Arapahami po drugiej stronie, na Kiowie, Żółtej Koszuli, zaliczono dziewięć uderzeń. Kiedy atakowano obóz Kiowów, Żółta Koszula walczył pieszo i tam zaliczono na nim trzy uderzenia, lecz nie odniósł żadnej poważniejszej rany. Później dotarł do swojej wioski, dosiadł konia i wrócił do bitwy, gdzie podczas walki zaliczono na nim kolejne trzy uderzenia. Zaraz potem jego koń został zabity, a on złamał sobie nogę. Strzelając z łuku walczył dalej siedząc na ziemi i znowu dotknięto go trzy razy, po czym zabito. Tak zaliczono na nim dziewięć uderzeń i wszystkie zostały uznane. Innym razem dziewięć uderzeń zaliczono na pewnym Paunisie, lecz zdołał on uciec.
            Jeżeli przez jakieś niedopatrzenie trzecie uderzenie nie zostało formalnie zaliczone, to zdjęcie wrogowi na przykład mokasynów, a więc kradzież, uznawano za trzecie uderzenie, ponieważ człowiek, który je zdejmuje, dotyka ciała nieżywej osoby. Uderzenie mogło być zaliczone zarówno na mężczyźnie, jak i na kobiecie i dziecku, ponieważ jeśli kogoś porywano, to najpierw zaliczano na nim uderzenia. Były też inne czyny godne uznania, lecz niemające porównania z honorem dotknięcia wroga. U Czarnych Stóp takim czynem było zabranie tarczy, strzelby, łuku, strzał bądź świętej fajki, przy czym każdemu takiemu wyczynowi mogło towarzyszyć dotknięcie wroga.
            Wśród tego ludu bardzo cenione było pokonanie wroga pieszo i w dawnych obrzędach różnych stowarzyszeń często po obu stronach szyi konia malowano czerwone odciski dłoni, co wraz z innymi rysunkami na brzuchu oznaczało kontakt ciała konia z wrogiem.
            Wśród Szejenów takim dzielnym czynem było porwanie konia. Jeżeli ktoś dotknął wroga i przy okazji zabrał mu tarczę lub strzelbę, zawsze o tym wspominano. Uderzano w bęben za zaliczenie uderzenia, potem za zdobycie tarczy, potem za zdobycie strzelby i potem – jeżeli wojownik oskalpował zabitego – za zdobycie skalpu.
            Wierzę, że głęboki szacunek, jakim się cieszy akt uderzenia wroga, jest pozostałością starego uczucia, które przeważało, zanim Indianie zaczęli używać pocisków, gdy musieli walczyć twarzą w twarz, maczugami lub zaostrzonymi kijami. W takim przypadku tylko ci, którzy się zwarli bezpośrednio, mogli zadać ranę i zdobyć chwałę. Gdy zaczęto stosować strzały, prawdopodobnie ciągle wierzono, że lepiej jest spotkać się z nieprzyjacielem twarzą w twarz, niż zabić go na odległość.

http://assiniboine.republika.pl/old/skalp.htm