czwartek, 31 stycznia 2013

Legendy Indian KOJOT I CHMURA

Legenda Indian Achomawi

Kojot i chmura urządzili sobie wyścig. Chmura wspólnie z burzą założyła się z kojotem i piękną pogodą. Zaczęli daleko na południu. Na początku kojot prowadził. Potem chmura spowodowała, że przed kojotem wyrosły drzewa owocowe wszelkiego rodzaju. Kojot gdy spojrzał za siebie i zobaczył, że chmura jest daleko z tyłu, zatrzymał się by zjeść trochę owoców. W tym czasie chmura ukończyła wyścig i wygrała. Wygrała też zakład i dlatego teraz mamy burze zimową porą.

poniedziałek, 28 stycznia 2013

tak trudno


Tak łatwo
użyć pompatycznych słów,
wznieść pomnik,
muzeum, co otuli kurz.

Tak trudno
obmyć rany,
naprawić krzywdy,
znaleźć w sercu żal i ból.

czwartek, 24 stycznia 2013

Legendy Indian NIEBIESKA SÓJKA, JASZCZURKA I NIEDŹWIEDZIE GRIZZLY


Legenda Indian Achomawi

Kilka niedźwiedzi grizzly mieszkało niedaleko domu niebieskiej sójki i jaszczurki. Ci drudzy mieli pod dostatkiem wszelkiego jedzenia. Grizzly jadły tylko żołędzie i musiały chodzić do sąsiadów po łososia czy inne mięso. Pewnego razu jeden grizzly poszedł tam o zachodzie słońca, usiadł i powiedział, "Zostałem przysłany po resztki" wtedy sójka powiedziała, "w porządku, weź trochę łososia", i jaszczurka dała niedźwiedziowi mnóstwo ryb. Kiedy niedźwiedź wrócił do swoich, ci rzekli, "Oni zawsze dają nam dużo jedzenia". Rano inny grizzly poszedł i wrócił z ogromnym koszem orzechów laskowych, a wieczorem jeszcze inny poszedł i dostał dużo nasion słonecznika. W ten sposób sójka i jaszczurka rozdały cały zapas jedzenia, które miały i zaczęły głodować. Jaszczurka, jednakże, przewidziała, że to może się zdarzyć, więc schowała dziesięć łososi pod swoją poduszką, kiedy sójka poszła po drewno na opał. Kiedy zapas jedzenia został rozdany, jaszczurka wyjęła schowaną rezerwę i razem z sójką odżywiali się tym przez jakiś czas. Natomiast niedźwiedzie grizzly, które wyprosiły dużo jedzenia, ucztowały gdy tamci głodowali. Niedźwiedzie miały nadzieję, że sójka i jaszczurka umrą z głodu.
Niebieska sójka wkrótce stała się bardzo słaba, ale jaszczurka nadal mogła się poruszać. Pewnego dnia jaszczurka wzięła trochę żaru z piecyka, zamknęła wylot dymu, wzięła nóż i podkradła się do domu niedźwiedzi, które już w tym czasie spały. Jaszczurka rozejrzała się i zobaczyła dużo ukrytego przez niedźwiedzie jedzenia. Wtedy podkradła się do największego niedźwiedzia i wycięła jego serce i inne narządy. Potem ściągnął z niego skórę, podczas gdy inne grizzly ciągle spały. Jaszczurka szybko upiekła wątrobę w żarze i zjadła ją, a potem idąc na szczudłach, żeby grizzly nie rozpoznały jej śladów, wróciła do domu z całym mięsem z niedźwiedzia i koszem żołędzi. Gdy wróciła sójka ledwo żyła. Jaszczurka ugotowała mięso i nakarmiła ją. Sójka nabrała sił i teraz oboje mogli jeść przez całą prawie noc.
Rano niedźwiedzie obudziły się i zobaczyły, że brak jednego z nich, ale pomyślały, że pewnie dopiero co gdzieś wyszedł. Nie zmartwiły się więc, rozpaliły ogień by się ogrzać. Jaszczurka i sójka tym czasem siedziały cicho w domu i nigdzie nie wychodziły. Kilka razy jaszczurka robiła to samo, zabijała jednego niedźwiedzia, aż zabiła cztery z nich, po dwa po każdej stronie drzwi, przy których spały. Grizzly niczego nie podejrzewały, nie sądziły, że coś się dzieje, ponieważ były pewne, że zarówno jaszczurka jak i sójka nie żyją. W ten sposób jaszczurka i błękitna sójka przetrwały zimę.

poniedziałek, 21 stycznia 2013

gdzie jesteś?



Gdzie jesteś

wodzu mój?

Wśród gwiazd

szukam oczu twych.

w sercu 

znaleźć chcę

twój głos

choć głuszy go 

rój pszczół.

Na ścieżkach życia

zawiłych jak ja

jak ty 

idąc pod wiatr

pragnę

znaleźć twój ślad.

sobota, 19 stycznia 2013

Głos Indian: CZARNE WZGÓRZA NIE SĄ NA SPRZEDAŻ wywiad z Edgarem Bear Runner


The Black Hills, Czarne Wzgórza, przyznano Indianom Lakota traktatem z Fortu Laramie w 1868 roku. Jednak już w roku 1874 odkryto na ich terenie złoto i rozpoczęła się jakże powszechna gorączka w poszukiwaniu tego metalu. Jako że Indianie przeciwstawili się intruzom, do obrony górników rząd USA wysłał wojsko. Później wielokrotnie próbowano przekonać Lakotów do zrezygnowania z Czarnych Wzgórz, lecz bez rezultatu. W tej sytuacji w 1877 r. Kongres zatwierdził aneksję Czarnych Wzgórz. Od tamtej pory Indianie Lakota nieustannie walczą o zwrócenie im świetych dla nich terenów i mimo tego, że prawa do nich zostaly im oficjalnie przyznane, nie zrobiono nic, by im Czarne Wzgórza zwrócić. Zamiast tego rzad próbował, i nadal próbuje, zrekompensować Lakotom utratę świętych ziem pieniędzmi. Ale Lakoci nie chcą pieniędzy, chcą odzyskać Czarne Wzgórza.
Sprawa Czarnych Wzgórz znalazła już oddźwięk w Organizacji Narodów Zjednoczonych, była też przedmiotem jednego z warsztatów podczas tegorocznego Euromeetingu (Berlin, 2-6.08.97), gdzie prezentowali ją Milo Yellow Hair, wiceprzewodniczący Narodu Lakotów Oglala oraz Edgar Bear Runner.
Edgar Bear Runner jest wnukiem Samuela Rocka, który jako szesnastolatek walczył u boku Szalonego Konia w bitwie nad Little Big Horn, która zakończyła polityczną i wojskową karierę generała Custera. Edgar urodził się i wychował w rezerwacie Pine Ridge w Dakocie Płd. i obecnie jest znanym aktywistą walki o prawa człowieka i poprawę warunków bytowych swego narodu. Będąc antykolonialistą, mocno wierzy w suwerenność ludów tubylczych. Podczas "rządow terroru" Dicka Wilsona w latach 70. rodzina Edgara, której wszyscy członkowie należeli do "tradycjonalistów" i sympatyzowali z Ruchem Indian Amerykańskich (AIM), była jedną z najbardziej prześladowanych przez FBI i bojówki "goons" Wilsona.
Sam Edgar brał bezpośredni udział w takich wydarzeniach, jak okupacja budynku Biura ds. Indian w Waszyngtonie w 1972 r., spalenie budynku sądu w Custer, w Dakocie Płd., okupacja Wounded Knee w roku 1973, zamieszki w budynku sądu w Sioux Falls w Dakocie Płd. w 1974 r., "incydent"-strzelaninia w Oglala 26.06.1975 r. oraz w licznych pokojowych demonstracjach antyrasistowskich i o prawa tubylcze. To między innymi dzięki niemu we wrześniu 1996 r. rada plemienna Pine Ridge uchwaliła rezolucję popierającą wysiłki o odzyskanie wolności dla uwięzionego juz blisko 22 lata Leonarda Peltiera. Obecnie, wraz z innymi członkami Komitetu Obrony Leonarda Peltiera, organizuje delegację członków starszyzny i rady plemiennej do Białego Domu i współpracuje z fundacją Ocalić Dzieci, której zadaniem jest niesienie pomocy biednym rodzinom z Pine Ridge i innych społeczności Lakotów. Do Europy przyjechał po raz pierwszy.


- Czym jest dla Ciebie i czym spowodowana została ta wizyta?

Jest to dla mnie podróż podczas której występuje w obronie praw człowieka. W roku 1868 podpisaliśmy z rządem USA traktat i to rząd nie wywiązał się ze swojej części. Stąd te wszystkie sprawy w sądzie. Szczególnie sprawa Czarnych Wzgórz jest w sądzie od bardzo dawna. My nie chcemy pieniędzy. Obecnie z powodu naszej odmowy wzięcia pieniędzy z 17 mln zrobiło się ponad 500, ale za żadną cenę nie zrezygnujemy z Czarnych Wzgórz.

- Co jest takiego specjalnego i charakterystycznego dla Czarnych Wzgórz, że nie chcecie ich oddać za żadną cenę?

Od niepamiętnych czasów Czarne Wzgórza były dla nas świętymi Czarnymi Wzgórzami, tam moi ludzie zawsze udawali się modlić... tak zresztą jest i obecnie. Nasza religia jest oparta na modlitwie, zazwyczaj udajemy się na wysokie wzgórze i pościmy przez cztery dni. Nie wiem dokładnie od kiedy, ale jak mi mówiono, moi ludzie zawsze się tam modlili. Tam panuje specyficzna atmosfera, bardzo duchowa, którą można wyczuć przejeżdżając tylko przez tereny Czarnych Wzgórz. To bardzo piękne miejsce...

- Jak wygląda obecnie sytuacja w Twoim rezerwacie?

Warunki życia... obecnie mamy 38 tysięcy prawnie uznawanych członków Narodu Oglala, a kolejne 76 tysięcy ubiega się o przyznanie im takiego prawa. Z tych 38 tysięcy, 16 to młodzież poniżej szesnastego roku życia. Prawdopodobnie około 90% ogółu stanowią bezrobotni, a 5% pracuje na stanowiskach rządu stanowego, federalnego bądź plemiennego. Nie jesteśmy społeczeństwem kapitalistycznym, nie mamy żadnego przemyslu, żadnego... Bardzo trudno w naszym rezerwacie o pracę.

- Jak wygląda obecnie sprawa tradycji?

Tradycje odżywają, ludzie stają się ponownie częścią żywej kultury. Na przykład w latach 70. nie było to ani możliwe, ani widoczne. Udział w jakichkolwiek ceremoniach byl nielegalny, było to zabronione przez rząd federalny; nie mogliśmy brać udziału w ceremoniach, a gdy to robiliśmy, trafialiśmy do więzień, nawet ludzie mocy (medicine men). Kiedyś było bardzo źle, lecz teraz to się zmieniło. Nasze dzieci, dziewczynki i chłopcy, tańczą i biorą udział w ceremoniach duchowych i religijnych. Nasi młodzi ludzie czerpią dumę ze swojej kultury.

- Jaki jest Wasz status polityczny?

Rząd, prezydent Clinton zaprosił przedstawicieli wszystkich plemion, chcąc rozpocząć z nimi rozmowy na zasadzie "naród z narodem". Podjął tę inicjatywę, lecz jak dotąd nie wyniknęło z tego nic produktywnego.

- Obecnie zajmujesz się...

W październiku zabieram grupę tancerzy, tradycyjnej młodzieży z naszego rezerwatu oraz członków starszyzny na wizytę do Leonarda Peltiera, który jest w więzieniu Leavenworth w Kansas. Już wcześniej coś takiego robiłem i zamierzam to kontynuować. Zabieram dzieci, by Leonard mógł zobaczyć to jednodniowe pow wow, by mógł obejrzeć tańce, pomodlić się... i to nie tylko Leonard, również inni tubylczy Amerykanie tam przebywajacy.
Nieco później chcemy wziąć młodzież i przedstawicieli starszyzny do Waszyngtonu, żeby wziąć udział w międzynarodowym dniu praw czlowieka (10 grudnia - bs). Złożymy również wizytę prezydentowi Clintonowi. Chcemy przedstawić mu wszystkie nowo podpisane listy, petycje i rezolucje różnych parlamentów popierające starania o uwolnienie Leonarda Peltiera. Zabieramy więc delegację z rezerwatu Pine Ridge, by nas dostrzeżono, gdyż mamy podpisy ponad 40 mln indywidualnych ludzi popierających wysiłki mające na celu uwolnienie Peltiera, wiele plemion popiera Peltiera... Tą wizytą chcemy zachęcić prezydenta, by zrobił to, co powinien, przez co rozumiemy przyznanie Leonardowi prezydenckiego prawa łaski.

- Ty i Twoja rodzina mieliście bezpośredni związek z wydarzeniami 26 czerwca 1975...

W tamtym czasie byłem szefem jednego z dziewięciu oddzielnych dystryktów politycznych na terenie rezerwatu. Byłem mediatorem, dzięki czemu mogłem zapobiec kolejnej masakrze moich braci i siostr. To wtedy, jako że trudno im było mnie zamknąć, FBI zwróciło się w stronę mojej rodziny. Wielu zostało zamkniętych w więzieniach, nawet mimo braku dowodów - tak jak to się stało z Leonardem - nam Indianom nie jest trudno dostać wyrok od złożonych z nie-Indian ław przysięglych w Dakocie Pld.

- Rasizm?!

Tak, rasizm wciąż stanowi brzydką rzeczywistość Dakoty Płd. i istnieje między indiańskimi a nie-idiańskimi społecznościami. To nie powinno mieć miejsca, musimy poszukiwać rozwiązań, by odnaleźć zrozumienie.

- Byłeś w Genewie w ONZ, teraz w Berlinie na Euromeetingu. Czy uważasz, że to co się tutaj robi może być owocne?

Jest to chyba jedna z najlepszych rzeczy, jakie mogły się wydarzyć. To bardzo piękne, kiedy ludzie z różnych rządów i narodów należących do Organizacji Narodow Zjednoczonych w imię dobrej woli wyciągają rękę, by pomóoc narodom tubylczym, by nieść im wsparcie. To naprawdę bardzo ważne.

czwartek, 17 stycznia 2013

Legendy Indian STWORZENIE TĘCZY


Legenda Indian Achomawi

Sześćdziesiąt małych pajączków zadrżało podczas snu. Śnieg padał każdego dnia przez wiele miesięcy. Wszystkim zwierzętom było zimno, były głodne i przestraszone. Zapasy żywności prawie się pokończyły. Nikt nie wiedział, co robić. Niebieska sójka i czerwonogłowy dzięcioł śpiewali i tańczyli dla Srebrnoszarego Lisa, który płynął ponad chmurami. Odkąd Srebrnoszary Lis, twórca wszystkiego, stworzył świat, śpiew i taniec, sójka i dzięcioł spodziewali się odpowiedzi ze strony błękitnego nieba na to co się działo. Ale śnieg padał dalej.
W końcu zwierzęta zdecydowały się spytać kojota. "Kojot żył od bardzo dawna, prawie od początku. On mógłby wiedzieć jak dotrzeć do Srebrnoszarego Lisa". Poszli więc do jaskini, gdzie spał kojot, opowiedzieli mu o kłopotach i poprosili o pomoc. "Grrrrowwwlll... odejdźcie," gderał kojot "pozwólcie mi się zastanowić". Kojot wytknął głowę na zewnątrz z myślą, że będzie ją trzymał na mrozie, dopóki czegoś nie wymyśli. Próbował śpiewać skowycząc, głośno wył mając nadzieję, że Srebrnoszary Lis go posłyszy. Kojot śpiewał i śpiewał, ale Srebrny Lis nie słyszał go, albo nie chciał. Ostatecznie, to psoty kojota, gdy świat był nowy, spowodowały, że Srebrnoszary Lis odszedł do chmur.
Kojot pomyślał, że lepiej będzie jak jeszcze się zastanowi, co robić. Nagle ujrzał pajęczycę huśtającą się zawzięcie na jedwabnej nitce, na szczycie najwyższego drzewa w lesie. "Pajęczyca żyje na ziemi bardzo, bardzo długo" pomyślał kojot. "Ona jest bardzo mądra. Spytam ją co robić." Kojot skoczył ponad drzewa i nastawił uszy w kierunku pajęczycy. "Pajęczyco, o mądra tkaczko, o ty najzdolniejsza", zawołał kojot swoim najsłodszym głosem, " wszyscy jesteśmy zmarznięci i głodni. Każdy się boi, że ta zima nigdy się nie skończy. Srebrnoszary Lis niczego nie zauważa. Czy możesz nam pomóc?" Pajęczyca zakołysała swoim świecącym ciałem w tą i z powrotem, myśląc i myśląc. Jej osiem czarnych oczu zaiskrzyło się gdy w końcu znalazła odpowiedź, "Wiem jak dotrzeć do Srebrnoszarego Lisa, kojocie, ale ja tego nie mogę zrobić. Każdy będzie musiał pomóc. Będziesz potrzebował także dwójki moich najmłodszych dzieci. Oni są mali i świecą jak puch dmuchawca i najszybciej przędą u mnie w rodzinie". Pajęczyca zawołała tą dwójkę. Prządźcieeee! Prządźcieeee! Dzieci szybko przybyły, przędąc swoimi ośmioma małymi nóżkami. Dla tej dwójki pajęczych braci było to jak zabawa. Pajęczyca powiedziała, "Moje drogie dzieci, czy jesteście gotowi na wielką przygodę?" "Tak! Tak!" zawołały pajączki. "Jesteśmy gotowi!" Pajęczyca opowiedziała im swój plan i pajączki ruszyły z kojotem w drogę. Nie uszli daleko, gdy napotkali dwóch braci będących białonogimi myszkami, szukającymi nasion do jedzenia. Kojot powiedział im o planie pajęczycy. "Czy pomożecie?" spytał. "Tak! Tak! Pomożemy!" pisnęły myszki i wszyscy poszli dalej w stronę góry Mount Shasta, aż spotkali pana łasicę, głodnego i chudszego niż zwykle. Kojot opowiedział łasicy o planie. "Pomożesz nam?" spytał. "Oczywiście," odparła łasica, dołączając do ich grona. Niedługo spotkali czerwoną lisicę wyczesującą swój duży i puszysty ogon na krzakach. "Pomożesz nam?" spytali "oczywiście, że pomogę" odparła lisica. Wtedy zajęczyca wystawiła z norki głowę, "Ja także z wami pójdę" powiedziała, drżąc pomimo swego grubego futra.
Wszystkie zwierzęta ruszyły razem na szczyt Mount Shasta z trudem wspinając się. Śnieg przestał padać, ale niebo było nadal zachmurzone. Na szczycie Mount Shasta, kojot szczeknął, "Niech nasi dwaj najlepsi łucznicy wystąpią naprzód?" Bracia myszki dumnie wystąpiły trzymając małe łuki.
"Niech wszyscy posłuchają", szczeknął kojot. "Jeśli któryś z nas będzie niezdecydowany, plan pajęczycy zawiedzie. Aby wejść w chmury do Srebrnoszarego Lisa, każdy musi pragnąć tego z całego serca. Musimy poświęcić temu zadaniu nasze myśli, nasze sny, naszą siłę i nasz śpiew. Teraz wy małe myszki chcę, byście wypuściły strzały dokładnie to sam miejsce na niebie." Zwracając się do innych, kojot powiedział, "dzieci pająka, uprzędźcie jedwab tak szybko jak możecie, ty łasico, myszki, lisico i króliczyco zaśpiewajcie. Musimy zaśpiewać z całej mocy, bo inaczej pająkom nie uda się wykonać swojego zadania" "Raz" zawołał kojot. Wszyscy gotowi? "Dwa!" Zwierzęta wciągnęły głębokie oddechy. Myszy naciągnęły cięciwy. "Trzy!" Dwie strzały strzeliły prosto i wbiły się w to samo miejsce w chmurach. "Pi, pi! Pi, pi!" zaśpiewały myszki. Lisica zaskowyczała. "Chauuuuu!" zaśpiewał kojot. Króliczyca potrząsnęła swą magiczną łapką. Łasica uderzył w bęben ze skóry łosia. Pająki szybko przędły swoimi nóżkami długie liny. Zwierzęta zaśpiewały, a trąba powietrzna stworzona z ich śpiewu uniosła pajęcze liny i przyczepiła je do strzał utkwionych w chmurach. Wtedy pajączki szybko popędziły w górę po linach. Przez cały ten czas, na dole reszta zwierząt dalej śpiewała, grzechotała i bębniła. Pajączki dotarły do chmur. Srebrnoszary Lis dostrzegł je i zapytał, "Skąd się tu wzięliście?" Pajączki nisko się ukłoniły i powiedziały, "O Srebrnoszary Lisie, przynosimy pozdrowienia od naszej matki, pajęczycy i wszystkich stworzeń ze świata poniżej. Przyszliśmy spytać, czy pozwoliłbyś słońcu znów zaświecić. Cały świat jest zamarznięty. Wszyscy są głodni. Każdy boi się, że wiosna nigdy nie wróci". Byli tak grzeczni i szczerzy, że Srebrnoszary Lis stał się delikatny i spytał, "Jak wam się udało tu dostać?" Pajączki odpowiedziały "Posłuchaj, czy słyszysz śpiew? Czy słyszysz bębnienie i grzechotanie?" Srebrnoszary Lis usłyszał bęben, grzechotkę i śpiew zwierząt. Kiedy pajączki skończyły opowiadać swoją historię, Srebrnoszary Lis był bardzo zadowolony. "Jestem szczęśliwy, kiedy stworzenia łączą się we wspólnym wysiłku. Jestem zadowolony, słysząc, że kojot także pomaga. Wasza matka, pajęczyca, wymyśliła dobry plan. Aby nagrodzić wasz trud, uczynię znak, by pokazać, że niebo się przejaśni. Wy dwaj możecie pomóc.
"Pierwszy obraz, niech słońce jasno zaświeci", zawołał Srebrnoszary Lis. Pajączki skupiły się mocno i zobaczyły słońce wysyłające ogniste promienie we wszystkich kierunkach. "A gdy promienie słońca spotkają wilgotne powietrze" zaśpiewał Srebrnoszary Lis, "niech się pojawi czerwona wstęga, czerwona jak głowa dzięcioła, obok wstęga niebieska jak błękitna jest sójka. I pajączki ujrzały czerwoną i niebieską wstęgę. Srebrnoszary Lis śpiewał dalej i pośrodku, pojawiły się wstęgi pomarańczowa, żółta i zielona! Przed oczami pajączków pojawił się piękny, kolorowy łuk biegnący ponad chmurami przez całe niebo. To była pierwsza tęcza.
Tymczasem, poniżej na dole, pod chmurami, zwierzęta były tak zmarznięte, głodne i zmęczone, że przestały śpiewać i bębnić. Pajęczyca zatęskniła za swoimi dwoma najmłodszymi dziećmi. Każdego dnia tęskniła coraz bardziej. Winiła za to kojota. Inne zwierzęta czuły podobnie. Kojot tymczasem czuł się samotny, cichy i smutny. Powyżej, na chmurach, pajączki odpoczywały. Ich nóżki bolały a umysły były zmęczone. Srebrnoszary Lis powiedział, "Zrobiliście to o co prosiłem, teraz zachowajcie to w sekrecie. Będzie to trudne, więc dam wam za to specjalną nagrodę. Gdy rano będzie wilgoć a słońce zacznie świecić, zrozumiecie co miałem na myśli". Wtedy pajączki obróciły się i zbiegły tak szybko jak mogły z powrotem na dół do swojej matki. Pajęczyca płakała z radości i objęła swoimi nóżkami swoje najmłodsze pociechy. Ich pięćdziesiąt osiem sióstr i braci skoczyło do góry ze szczęścia. Wszystkie zwierzęta zebrały się, wokoło by usłyszeć historię pajączków. Kiedy pajączki skończyły opowiadać, krzyknęły, "Popatrzcie w górę!" Każdy popatrzył w górę. Chmury odleciały na bok. Na niebie pojawił się most łączący je z ziemią. Most w kształcie kolorowego łuku. Była to pierwsza tęcza.
Słońce zaczęło ogrzewać ziemię. Pachnące trawy wyrosły spod topniejącego śniegu. Skowronek dmuchnął w swój srebrny, wiosenny gwizdek, a dźwięk poniósł się przez dolinę, budząc do życia strumienie i rzeki. Kojot wyszedł z ukrycia, pobiegł na najbliższe wzgórze i zawył długo i radośnie. Zwierzęta rozpoczęły wielkie świętowanie, by uhonorować tęczę.
Odtąd, po deszczu, kiedy słońce wychodzi, kropelki rosy na pajęczynie świecą tworząc małe tęcze. To jest specjalna nagroda dla pająków. Każdy się o tym może przekonać.

środa, 16 stycznia 2013

bogowie Indian Ameryki Północnej


  • ASGAYA GIGAGEI (Czirokezi) Czerwony Mężczyzna lub Kobieta, wzywany w zaklęciach mających uleczyć chorych.Asgaya Gigagei jest bóstwem męskim lub żeńskim, zależnie od płci pacjenta.

  • ATIRA (Pawnee) Ziemia, Święta Matka każdego żywego stworzenia.

Plemię Pawnee utrzymywało się z polowań. Gdy powiedziano im, że mają porzucić myśliwstwo i zająć się rolnictwem, ich kapłan odrzekł: "Każesz mi rozdzierać grunt! Czy mam wziąć nóż i rozciąć łono mojej matki? Jak umrę, nie weźmie mnie do swego łona na wypoczynek. Każesz mi wykopywać kamienie! Czy mam sięgać pod jej skórę i wyjmować jej kości? Jak umrę, nie będę mógł wejść w jej ciało, by znów się narodzić. Każesz mi ścinać trawę, robić z niej siano i je sprzedawać, i być bogatym jak biali ludzie! Ale jak śmiałbym ścinać włosy mojej matki? To złe prawo i moi ludzie nie będą go przestrzegać.


  • AWONAWILONA (Indianie Pueblo) "Ten, Który Zawiera Wszystko."Najwyższy Bóg, Stwórca Wszystkiego. Przed stworzeniem był tylko Awonawilona; wszystko inne było pustką i ciemnością. Będąc zarówno męskim, jak i żeńskim bóstwem, Awonawilona stworzył wszystko z siebie, a sam przybrał postać słońca, dawcy światła.



  • DEOHAKO (Irokezi/Seneca) Duchy kukurydzy, fasoli i tykwy, które żyją razem w pojedynczej górze. Gdy Onatha, duch kukurydzy, szukała rosy została złapana przez złego ducha - Hahgwehdaetgaha, który zabrał ją do podziemi. Słońce uratowało ją i od tej pory pozostaje na polach kukurydzy, aż ta nie dojrzeje.



  • ESTANATLEHI (Nawaho) Przybrana córka Pierwszej Kobiety. By ukarać ludzi za dumę, Pierwszy Mężczyzna i Pierwsza Kobieta zesłali plagę potworów by pozabijały i pożarły ludzi. Po pewnym czasie Pierwsza Kobieta zaczęła żałować zła jakie wraz z Pierwszym Mężczyzną zesłała na ludzi. Dlatego też gdy znalazła małą Estabatelhi leżącą na ziemi obok jej góry, Pierwsza Kobieta wzięła ją ze sobą. Estanatelhi dorosła w ciągu czterech dni. Kochała się ze Słońcem i urodziła Bliźniaki, które po wielu przygodach uwięziły potwory.



  • GAHE lub GA'AN (Apacze) Nadprzyrodzone istoty, które żyją wewnątrz gór. Czasem można usłyszeć jak tańczą i biją w bębny. Ponieważ umieją leczyć oddaje się im cześć. Maski ubierane przez tancerzy w czasie odprawiania rytuałów pomalowane były na różne kolory, z których każdy reprezentował jednego Gahę, z wyjątkiem Szarego, który pojawiał się jako klaun a w rzeczywistości jest najpotężniejszym z nich wszystkich.



  • GLUSKAP (Algonquin) Stwórca, a dokładniej - siła stwórcza. Zazwyczaj życzliwy ale i kapryśny. Gluskap stworzył równiny, rośliny jadalne, zwierzęta i ludzi z ciała Matki Ziemi. Jego rywalem był jego wilczy brat Malsum, który stworzył skały, zarośla i trujące zwierzęta. Po dłygiej walce Gluskap zabił Malsuma i zniszczył jego magię. Walczył też z potworami, gigantami, nauczył ludzi polowań i uprawy roślin, nazwał gwiazdy. Gdy jego praca została zakończona, powiosłował na wschód w brzozowym canoe. Pewnego dnia powróci.



  • GROMOWŁADNI BLIŹNIACY (Cherokee) Synowie Kanati i Selu. Kanati i Selu żyją na wschodzie, Bliżniacy na zachodzie. Gdy słychać grom, oznacza to że chłopcy bawią się piłką.



  • GWIAZDA PORANNA (Pawnee) Opiekun wiodący słońce na jego codziennej wędrówce. Bóg-żołnierz.



  • GWIAZDA POŁUDNIOWA (Pawnee) Bóg świata podziemnego, przeciwieństwo Gwiazdy Północnej. Obdarzony zdolnościami magicznymi i obawiany [strona bierna od "obawiać się" - przyp. tłum.].




poniedziałek, 14 stycznia 2013

patrzyłem w twe oczy

Patrzyłem 
w twe oczy
mierząc włócznią w twe serce
widziałem w nich
błagani i lęk.


Patrzyłem 
w twe oczy
idąc na haniebną śmierć
widziałem w nich
pogardę i śmiech.

wiersz dedykuje powstańcom Santee Dakota, którzy zostali powieszeni 26, 12, 1862 r.

sobota, 12 stycznia 2013

Głos Indian: "Robić to, co umiemy najlepiej" wywiad z Russellem Meansem



Drewniany znak przy wjeździe do rezerwatu głosi: "Ziemia Siuksów Oglala i wodzów Czerwonej Chmury, Czarnego Łosia i Szalonego Konia". Ręcznie malowane litery wyróżniają się w porównaniu z oficjalnymi znakami rządowymi przy drodze, noszącymi ślady po pociskach - tym liczniejsze, im bardziej zbliżam się do obrzeży Porcupine w Dakocie Południowej. Rozumiem teraz, dlaczego Russell Means, działacz Ruchu Indian Amerykańskich (AIM) nalegał, bym zobaczył rezerwat na własne oczy. Zjeżdżam z głównej szosy i przejeżdżam pół mili zakurzoną drogą do jego rancza.

Dom pochodzi z 1917 roku i był prywatną rezydencją pierwszego agenta do spraw Indian przydzielonego do Porcupine. Means uważa to za szczególnie ironiczne, bo ten sam budynek stanie się siedzibą jego Szkoły Pełnego Zanurzenia (Total Immersion School), mającej kształcić młodzież w tradycyjny sposób Siuksów. Dom stoi na liczącej 85 akrów działce ze stadniną. Konie ujeżdżane będą do polowań i skoków, jeszcze bardziej integrując dzieci z kulturą Prerii, utraconą przez lata asymilacji.

W drzwiach wita mnie Pearl Means, trzecia żona Russella. Jest ciepła i przyjazna. Do pokoju wchodzi Russell. Ma ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i nosi długie, czarne włosy zaplecione w tradycyjne warkocze. Po pokoju porusza się z frenetyczną energią. Teraz rozumiem, dlaczego w młodości był zwycięzcą konkursów tańca w kategorii fancy dance.

Means pomógł zmienić sposób, w jaki traktuje się w tym kraju Indian. Został przywódcą AIM wkrótce po powstaniu tej organizacji w 1968 roku. W 1972 roku był zaangażowany w akcję, która doprowadziła do zniszczenia siedziby Biura do Spraw Indian w Waszyngtonie. Jednak to zajęcie i okupacja Wounded Knee w Dakocie Południowej w 1973 roku uczyniły go sławnym na cały kraj. Przez siedemdziesiąt jeden dni garstka Indian trzymała w szachu rząd Stanów Zjednoczonych, podczas gdy cała Ameryka patrzyła. W centrum zawieruchy stał Means: dumny, buntowniczy i gotów umrzeć za swoje prawa.

Swoje doświadczenia z akcjami bezpośrednimi Means przeniósł w latach osiemdziesiątych do wielu innych indiańskich społeczności. W 1991 roku rozpoczął karierę aktorską, co pozwoliło mu przedstawić kwestię praw Indian przed większą publicznością. Jako inspirujący mówca, cieszy się wzięciem także w kręgach uniwersyteckich.

Mimo swoich sześćdziesięciu lat nie wykazuje oznak zmęczenia. Jego główną pasją jest obecnie program pełnego zanurzenia, który zaczął realizować w Pine Ridge. Złożą się na niego trzy klasy szkoły, która koncentrować się będzie na kulturze Siuksów Lakota. Means pracuje także nad społecznością pełnego zanurzenia, która miałaby się opierać na tradycyjnym tubylczym sposobie życia. Jego oddanie tym projektom jest oczywiste.



Jaki trwały efekt wywarła okupacja Wounded Knee na społeczność Indian z Pine Ridge?

RM: Dała początek poczuciu godności i dumy z samych siebie oraz idei, że możemy sami decydować o naszych najważniejszych sprawach. W 1973 roku Indianie pełnej krwi z rezerwatu żyli w skrajnej biedzie. Byli totalnie pomijani, a ich duch był niemal całkowicie zniszczony. Nasza kultura, pieśń, nasza starszyzna - wszystko było oczerniane i przez nas, i przez otaczające nas społeczeństwo.
To, co dało Wounded Knee, to duma z faktu, że jesteś Indianinem, że możesz coś zrobić i że mamy sojuszników.

Czy Wounded Knee zostało dobrze opisane w takich książkach, jak "Like a Hurricane" (Paul Chaat Smith i Robert Allen Warrior, The New Press, 1996)?

RM: Nie, nikt nie przeprowadził odpowiednich badań. Każdy kto pisze o okupacji Wounded Knee i nie rozmawia z jej przywództwem...

Autorzy ksiązki nie rozmawiali z tobą?
RM: Nie, nie rozmawiali. Ale kiedy mówię o "przywództwie", myślę o kobietach Oglalów (jednej z siedmiu grup tworzących naród Lakotów), które odpowiadały za Wounded Knee. To ukryta historia. Historia Oglalów, a nie Ruchu Indian Amerykańskich. Nocą 27 lutego 1973 roku do Wounded Knee udało się ponad 250 Oglalów. Przez pierwsze dziesięć dni protestu to Oglalowie okupowali Wounded Knee. Później, 8 marca, federalni zlikwidowali swoje blokady i wtedy wszyscy ci Oglalowie, którzy byli w środku, ruszyli do domów sprawdzić, co dzieje się z ich rodzinami i nie pozwolono im już wrócić. Wtedy, oczywiście, inni Indianie z całego kraju zaczęli napływać do Wounded Knee.

Jakie są obecne warunki życia Indian w Ameryce?
RM: Wciąż czekamy na uznanie nas za istoty ludzkie, choć Papież w 1898 roku ogłosił bullę głoszącą, że jesteśmy ludźmi. Ale, żeby podać przykład instytucjonalnego rasizmu, zespoły sportowe wciąż używają Indian jako swoich maskotek. Główne kościoły u progu nowego milenium wciąż mają misjonarzy w indiańskich rezerwatach. Trzymają nas w rezerwatach od co najmniej 125 lat, a jednak ciągle mają tu misjonarzy. Nie mają misjonarzy w Appalachach, nie mają ich w gettach, czy w barrios. Tam są kościoły, które utrzymują się same. Powtarzam Chrześcijanom i każdemu misjonarzowi w rezerwacie - możecie mieć tutaj kościół, jeśli potraficie się utrzymać. Ale jeśli te kościoły nie potrafią utrzymać same siebie, to zrozumcie sytuację i przestańcie wykorzystywać naszą biedę do swoich zabiegów o ofiary. Tymczasem jesteśmy dojną krową różnych chrześcijańskich wyznań.

Twój ojciec, Hank, uczestniczył w okupacji wyspy Alcatraz w 1964 roku. Czy to on zainspirował cię do zaangażowania się w sprawy Indian?
RM: Nie, ale byłem z niego naprawdę dumny i podziwiałem jego postawę. Całe wydarzenie przekonało mnie do wiary w strategię akcji bezpośrednich. Już będąc w młodym wieku wiedziałem, że nie ma co liczyć na Biuro do Spraw Indian (BIA), że jest ono bezużyteczne. Dorastałem bez wiary w rządową biurokrację.

Czy uważasz, że BIA wciąż działa w ten sam sposób?
RM: No cóż, wciąż marnują nasze pieniądze i nie prowadzą rzetelnej księgowości. I nikt niegdy nie poniósł za to odpowiedzialności.
Jak trafiłeś do konkursów fancy dance, kiedy byłeś młody?

RM: Moja mama była bardzo dumna z mojego udziału w indiańskich tańcach. Kiedy zainteresowałem się tańcem, podarowała mi pierwszy strój i zacząłem tańczyć. Było to w czasach przekomercyjnych. Te tak zwane Pow-wow - wtedy nawet tak ich nie nazywaliśmy. To był taniec, wydarzenie kulturalne i - oczywiście - uroczystość. Było też w tym coś bardzo anarchistycznego. Ludzie przychodzili śpiewać i tańczyć, i działo się to, co miało się dziać. Była to część naszej kultury i przykro powiedzieć, że dziś nie jest to już część naszej kultury. Kolonializm dokończył zniszczenia Indian w Stanach Zjednoczonych - kulturowego zniszczenia. Dziś są to wydarzenia komercyjne, w których liczy się wyłącznie rywalizacja i pienądze, nie jest to już część naszego zwykłego życia.

Dlaczego tradycyjny taniec indiański został skomercjalizowany?

RM: Nastąpiła amerykanizacja Ameryki. Ameryka zawsze głosiła fałszywą teorię tygla, ale dziś ona się sprawdza. Nie mogli osiągnąć tygla metodami ekonomicznymi, nie mogli polityczne, przez oświatę, czy naukę. Ale Ameryka stała się społeczeństwem konsumenckim i widzę jak młodzi ludzie w miastach - ludzie wszystkich kolorów i ras - wierzą w konsumpcję. Biedne dzieci nie starają się wyrwać z ubóstwa, starają się tylko zdobyć parę Nike'ów. A my, Indianie, jesteśmy tylko miniaturką Ameryki. Jesteśmy konsumentami, a nasza kultura przeminęła.

Co myślisz o Pomniku Szalonego Konia, rzeźbionym w Czarnych Górach?
RM: Kiedy upiłem się z Korczakiem Ziółkowskim (rzeźbiarzem, który rozpoczął prace w 1947 roku) w jego domu w 1972 roku, powiedział mi, nawiązując do rzeźby: "Według P.T. Barnuma, co minutę rodzi się frajer". Pomnik Szalonego Konia to farsa. Kiedy zostanie ukończony, strzeli piorun i zniszczy wszystko. Nigdy nie było zdjęcia Szalonego Konia. Ziółkowski zebrał paru starych wodzów, dał im po 100 dolarów, poprosił ich, by ustawili się do zdjęcia i zapalili z nim fajkę, tak by później mógł twierdzić, że uzyskał ich zgodę.

A co z pozytywnym wpływem, jaki wizerunek Szalonego Konia mógłby mieć na ludzi? Mógłby ich inspirować do pogłębiania wiedzy o Szalonym Koniu i innych Indianach.
RM: Stanie się przeciwnie. Jego historia wciąż cofa nas jako naród do osiemnastego i dziewiętnastego wieku. Zgoda? Indianie to relikty, nie istniejemy współcześnie. To ułatwia nie-Indianom mówienie: "Och, jaki biedny Indianin, uwielbiamy jego romantyczny wygląd i przykro nam z powodu tego, co uczynili mu nasi przodkowie, ale dziś możemy bezkarnie robić z Indianami to samo." Dlatego my, odpowiedzialni Indianie, potępiamy rzeźbienie jednej z naszych świętych gór na naszej świętej ziemi.
Wyobraź sobie, ze jedziesz do Ziemi Świętej w Izraelu, niezależnie od tego, czy jesteś Chrześcijaninem, Żydem, czy Muzułmaninem, i zaczynasz rzeźbić coś w górze Syjon. To obraza dla całego naszego istnienia. Wystarczająco złe jest istnienie tam (na górze Rushmore) czterech białych gęb w "świątyni hipokryzji".
Czy w swoim debiucie filmowym jako Chingachgook w filmie "Ostatni Mohikanin" z 1992 roku wykorzystałeś jakieś swoje wcześniejsze doświadczenia?

RM: Kiedy rywalizowałem o tę rolę z Dennisem Banksem (innym działaczem AIM), zapytałem reżysera Michaela Manna: "Dlaczego my? Nie jesteśmy aktorami." Odparł: "Na początku lat siedemdziesiątych kręciłem filmy dokumentalne, a gdy budowałem postać Chingachgooka pragnąłem, by uosabiała to, czym ty i Dennis byliście dla mnie w tamtych latach." Cóż za komplement! I do tego właśnie nawiązałem. Jako lider Ruchu Indian Amerykańskich i Indian w ogóle zawsze uważałam się za prawego człowieka. Poddam się takiemu testowi przeciwko każdemu, zawsze i wszędzie. Ludzie nazywają mnie urodzonym aktorem, ale to co myślę o Chingachgooku, myślę też o sobie: wierny swoim przodkom i dlatego wierny sobie.

Jak się ma twój program totalnego zanurzenia?
RM: Tej jesieni startujemy z przedszkolem. I Hawaje, i Nowa Zelandia odkrywają, że najlepsi obywatele pochodzą ze szkól totalnego zanurzenia. W Nowej Zelandii uczniowie mogą przejść w ten sposób całą drogę od żłobka do koledżu i spędzić całe pierwsze dwadzieścia dwa lata życia w warunkach edukacji pełnego zanurzenia. Edukację kończą jako osoby dwu-, a nawet trzyjęzyczne. Pod względem naukowym są najlepiej przygotowani na każde wyzwanie.

Skąd bierzesz nauczycieli?
RM: Zamierzamy zatrudniać lokalne kadry. Im mniej będą wykształceni, a lepiej będą znali język, tym lepiej. Jedynym warunkiem jest płynne posługiwanie się lakockim. Większość naszych nauk jest w naszych pieśniach. Mamy pieśni na każdą okazję, a o wiedzy nie tylko się śpiewa, ale także rozmawia i uczy się jej od przedszkola. Botanika, biologia i nauka o gwiazdach - z tym mamy do czynienia niemal od kołyski.

Czy planujesz położyć nacisk na ustną tradycję?
RM: Chcę być orędownikiem społeczeństwa opartego na ustnych tradycjach, a jesli ktoś udowodni, że się mylę, to gotów jestem przyznać to dobrowolnie. Społeczeństwo ustne rozwija obie półkule mózgowe, a wykorzystanie mózgu jest pełniejsze, niż w modelu oświaty liniowej. Słowo pisane zawęża mozliwości umysłu przez natychmiastową koncentrację na jednym obszarze. Nie ma możliwości widzenia peryferyjnego. Natychmiast odcina się od środowiska. To jeden z powodów, dla których zostałem współzałożycielem radiostacji - a nie gazety.

Czy w szkole uczyć się będzie tradycyjnego tańca?
RM: O, z pewnością. Nasz śpiew i taniec będą integralną częścią codziennego życia. To główna idea totalnego zanurzenia.
Tworzysz także społeczność pełnego zanurzenia?
RM: Nasza społeczność powstanie na 160 akrach ziemi ofiarowanej na ten cel przeze mnie i moich braci. Chciemy stworzyć społeczność samowystarczalną.
Jak planujecie stać się samowystarczalni?
RM: W rejonie pięciu stanów - południowo-wschodniej Montany, wschodniego Wyomingu, zachodniej Nebraski i zachodniej części obu Dakot - wiatry wieją najtrwalej w kontynentalnych Stanach Zjednoczonych. Zamierzamy więc wykorzystać energię wiatru. Pod powierzchnią rezerwatu znajdują się gorące wody geotermiczne, które chcemy wykorzystać do hodowli ryb i całorocznych upraw szklarniowych. Na równinach Dakoty Południowej słońce świeci na Oglalów przez ponad 300 dni w roku. Mamy więc energię słoneczną, wiatru i geotermiczną, którą będziemy sprzedawać innym. Będzie to źródło dochodu naszej społeczności. I mamy konie, które także będą przynosić dochód. Indianie Równin mają kulturę konia, więc będziemy robić to, co umiemy najlepiej; to tkwi w naszym DNA.
Szkoła i społeczność pełnego zanurzenia - to moje dziedzictwo i moja przyszłość. Jesteśmy zdecydowani, jesteśmy oddani i kochamy naszą ideę, więc się spełni.
Czy jest pan nadal aktywny w Ruchu Indian Amerykańskich?

RM: Dopóki będzie mi zależeć i dopóki będę żył, będę w AIM. Za każdym razem, gdy rezygnowałem, ludzie domagali się, bym wrócił. Nawet jeśli Ruch Indian Amerykańskich na skalę krajową i międzynarodową okazał się skrajnie niefunkcjonalny, to jestem dumny z tego Ruchu Indian Amerykańskich, z którym ja byłem związany. Byliśmy rewolucyjną, bojową organizacją, której głównym celem była duchowość i tak pragnę zostać zapamiętany. Nie chcę być pamiętany jako działacz, chcę być pamiętany jako indiański patriota.

Jaką radę dałby pan indiańskiej młodzieży?
RM: Powtórzyłbym im słowa mojego wuja Szlachetnego Czerwonoskórego: "Nam Lakotom nie wolno nigdy zapomnieć, że kiedyś byliśmy wolnymi ludźmi, a jesli kiedykolwiek zapomnimy, że byliśmy wolni, to przestaniemy być Lakotami". To nasze zobowiązanie jako przodków nienarodzonych pokoleń: wyzwolić się raz jeszcze.

http://www.indianie.eco.pl/meansw.htm

czwartek, 10 stycznia 2013

Legendy Indian MIT O STWORZENIU


Legenda Indian Abenaki

Na początku wszędzie była woda. Niebo było jasne i bezchmurne. Kiedyś chmura uformowała się na niebie, urosła i zamieniła się w kojota. Wtedy powstała mgła, zgęstniała i stała się srebrnym lisem. Tak oto powstały pierwsze istoty. Zaczęły myśleć, wymyślili kanu i stwierdziły, "Pozostańmy tutaj, uczyńmy go naszym domem". Odtąd pływały na nim przez wiele lat, aż kanu się zestarzało i zmurszało a kojot i lis poczuli znużenie od tego ciągłego pływania wkoło.
"Idź już i się połóż", powiedział srebrny lis do kojota, a ten tak uczynił. Kiedy spał, lis uczesał jego włosy a to co wyczesał zbierał. Kiedy nagromadziło się tego dużo, zrolował wyczeski w rękach, rozciągnął i spłaszczył. Gdy to uczynił, położył to co powstało na wodzie aż przykryło ją całą. Wtedy pomyślał, "Powinny być drzewa", i drzewa się pojawiły. To samo zrobił tworząc krzewy, skały, kamienie. Powierzchnia wody obciążona kamieniami już nie falowała i nie marszczyła się tak jak wcześniej na wietrze. I w ten sposób uczynił coś dobrego, co stało się światem. Wtedy podpłyną kanu do brzegu świata.
Potem wrzasnął do kojota, "Obudź się! Toniemy!!!" Kojot obudził się i rozejrzał. Wokół miejsca gdzie leżał rosły wiśnie i śliwki, a w pobliżu ćwierkały świerszcze. I kojot natychmiast zaczął zbierać wiśnie i śliwki i łapać świerszcze.
Po pewnym czasie kojot spytał, "Gdzie my jesteśmy? Jak się tu znaleźliśmy?"
Srebrny lis odpowiedział, "Nie wiem. Po prostu się tu znaleźliśmy. Płynęliśmy, aż dopłynęliśmy do brzegu".
Lis wszystko wiedział, ale zaprzeczył, że zrobił świat. Nie chciał, by kojot wiedział, że świat był jego tworem. Wtedy lis powiedział, "Co robimy? Tutaj jest stała ziemia. Schodzę na brzeg i będę tu żył".
Więc wysiedli, zbudowali dom i zamieszkali w nim. Pomyśleli o stworzeniu innych istot. Po pewnym czasie, zrobili małe kije z jagodowych gałązek i oni cisnęli nimi na dach swojego domu. I nagle gałązki stały się różnymi istotami, ludźmi, ptakami, różnymi zwierzętami, rybami i jeleniami takimi jak dziś. Kuna została wodzem tych istot, a orlica wodzem wszystkich samic, jako że była siostrą kuny. To wydarzyło się w texcag - wa [słowo nieprzetłumaczalne].
Część istot poszło zapolować w pobliży domu. Zabili kilka jeleni, po czym przynieśli je do domu, by je zjeść. Do polowania używano wtedy strzał sosnowych z grotami z kory. Wiewiórka ziemna jako jedyna wiedziała gdzie można znaleźć obsydian, materiał do wyrobu grotów. Poszła tam by go ukraść.
Poszła nad Jezioro Szamanów, gdzie w wielkim domu żyła stara obsydianowa istota. Wiewiórka weszła do domu, niosąc ze sobą kosz z korzonkami, którymi poczęstowała istotę. Ta polubiła je tak bardzo, że wysłała wiewiórkę by nakopała więcej korzonków. Gdy wiewiórka była zajęta kopaniem nadszedł Niedźwiedź Grizzly i powiedział "Usiądź! Pozwól mi usiąść na twoim kolanie i nakarm mnie korzonkami".
Tak więc wiewiórka usiadła i nakarmiła niedźwiedzia i nagle go spytała czy się boi zjadać nie swoje? Wtedy Grizzly powiedział, "Matka obsydianowej istoty dała korzonki wszystkim" i odszedł.
Wiewiórka wróciła do domu, ale miała mało korzeni, gdyż niedźwiedź zjadł ich tak dużo. Oddała to, co zostało staremu i powiedział mu, co niedźwiedź powiedział o nim i jak zrabował korzenie. Wtedy Stary rozgniewał się. "Jutro tam pójdziemy," powiedział, a potem poszli spać.
Rano wcześnie zjedli śniadanie i poszli. Stary powiedział, żeby wiewiórka poszła i nakopała więcej korzonków, a sam poczeka na Grizzly. Wiewiórka poszła po korzonki, a gdy napełniła kosz nadszedł niedźwiedź i powiedział, "Nakopałeś to wszystko dla mnie. Siadaj!" wiewiórka usiadła i nakarmiła łapą Grizzly. Wtedy podeszła Obsydianowa istota. Niedźwiedź wstał gotowy do walki, starał uderzyć się starego a ten nastawił się na uderzenie. Okazało się, że niedźwiedź wyszarpną sobie samemu kawałek ciała. Walka toczyła się dalej, aż Grizzly rozszarpał się na strzępy i nie padł martwy. Wtedy wiewiórka i stary poszli do domu, rozpalili ogień i zjedli korzonki.
Rano stary zbudził się i usłyszał, że wiewiórka jęczy. "Jestem chora", powiedziała. "Jestem potłuczona, gdyż tamten wielki zwierz usiadł na mnie. Jestem naprawdę chora". Staremu zrobiło się przykro, lecz wiewiórka robiła z niego głupca. Po chwili stary powiedział, "Pójdę i nazbieram chrustu". A do siebie, "Zobaczę czy przypadkiem nie udaje. To są bardzo sprytna stworzenia".
Poszedł do lasu i sobie pomyślał, "Lepiej wrócić i zobaczyć, co się stanie."
Wrócił więc i zajrzał do domu, wiewiórka najpierw leżała cicho, ale po chwili jęknęła i zwymiotowała coś zielonego. "Ona jest naprawdę chora," pomyślał stary i odszedł, by nazbierać chrustu. Lecz wiewiórka naprawdę udawała, ponieważ chciała ukraść obsydian. Gdy stary odszedł wiewiórka wstała, wycięła ze ściany nóż i gotowe groty do strzał z obsydianu, schowała je do tobołka i uciekła z nimi.
Kiedy stary wrócił niosąc ciężką kiść chrustu, wszedł do domu, zobaczył, że nie ma wiewiórki i od razu rzucił chrust i pobiegł za zbiegiem. Prawie złapał ją, gdy wiewiórka wskoczyła do dziury. Gdy do niej podszedł ta rzuciła piachem w oczy starca, który kopał próbując wydostać wiewiórkę z jamy. Wtedy wiewiórka wyskoczyła i uciekła. Stary znów za nią popędził, ale wiewiórka znów wskoczyła do dziury i gdy stary znów ją zgubił, poddał się i poszedł do domu.
Wiewiórka przeszła przez rzekę i zostawiła tobołek z grotami do strzał w domu i usiadła na swoim siedzisku. Wiewiórka mieszkała wtedy z kokonem. Gdy wróciła jej współlokator spytał, "Gdzie byłaś?"
Wiewiórka odpowiedziała, "Poszłam i wycięłam nóż i trochę dobrych grotów do strzał, bo przecież takich nie mamy".
Wtedy inni przyszli z jeleniami z polowania. Gdy ugotowali mięso, położyli je w bryłach na ogniu. Wtedy wiewiórka i kokon pocięły bryły na cienkie kawałki by lepiej upiec mięso. Zobaczyła to łasica i spytała skąd mają taki świetny nóż. Rano wiewiórka poszła i przyniosła paczkę grotów do strzał, które schowała i przekazała je wilkowi. Wtedy on wsypał groty na ziemię i rozdał je wszystkim. Każdy przymocował nowe groty do strzał, a stare z kory wyrzucili. Gdy poszli na polowanie, upolowali wiele, wiele jeleni.

poniedziałek, 7 stycznia 2013

w naszym świecie


Nasi ojcowie
gnali na koniach przez prerię.
My
snujemy się wśród pyłu rezerwatów.

Nasi ojcowie
nosili naszyjniki z kłów niedźwiedzich.
My
nosimy koszul kołnierzyki.

Nasi ojcowie 
spali na miękkich skórach bizona.
My
na twardej podłodze.

Nasi ojcowie
oddychali powietrzem czystym jak kryształ.
My
oddychamy powietrzem trujących dymów.

W świecie naszych ojców
zabijano z konieczności.
w naszym świecie
zabija się dla głupich ideologii.

sobota, 5 stycznia 2013

Głos Indian Praktykować dobre wartości wywiad z Jamesem Robideau



Z Jamesem Robideau (Wichapi Wicasa - Człowiekiem Gwiazdą), kuzynem Leonarda Peltiera, wieloletnim działaczem AIM, duchowym przywódcą Lakotów, prawnikiem plemiennym, opiekunem i wychowawcą młodzieży, obrońcą praw Indian z USA rozmawiają Marek Maciołek i Marek Nowocień



T: Tradycyjna kultura Lakotów została niemal doszczętnie zniszczona przed ponad stu laty. Potem przez wiele lat - aż do początku lat 70. - Indianie nie mieli możliwości swobodnego rozwoju własnej kultury i praktykowania tradycyjnych ceremonii. Tymczasem podczas wykładu na Uniwersytecie Poznańskim przekonywałeś, że podstawy tradycyjnej kultury lakockiej pozostają nadal takie same. Jak odpowiadasz tym, którzy twierdzą, że współcześni Indianie są już inni - nie tak tradycyjni, jak ich przodkowie, nie mieszkają na co dzień w tipi i nie noszą piór we włosach?

JR: Tradycje są wśród nas ciągle żywe, choć nie tak, jak sto lat temu - z powodu asymilacji. Już w okresie okupacji Wounded Knee, u progu lat 70., dostrzegliśmy, jak trudno jest być Indianinem i żyć w zgodzie ze swoimi wartościami. Łatwo jest mieszkać w tipi i stroić się w pióra, ale to nie znaczy jeszcze, że jest się Indianinem. Bo Indianinem tak naprawdę jest się przede wszystkim w środku. Nasz tradycyjny sposób życia został osłabiony - to prawda - ale teraz znowu uczymy naszą młodzież tradycji i dzięki temu znowu stajemy się silniejsi.

T: Jakie są główne wartości lakockiej kultury?

JR: Uczciwość - nie tylko wobec samego siebie i Stwórcy - ale także wobec wszystkich dookoła. Uczciwość - to nasza najważniejsza wartość. Poza tym - mądrość, odwaga i hojność. To nasze cztery główne wartości.

T: Dzięki staraniom Indian o przetrwanie tradycyjnych tubylczych wartości i religii Kongres USA uchwalił w 1978 roku Ustawę o wolności religijnej amerykańskich Indian (AIRFA), a następnie - w 1994 roku - duży pakiet poprawek do tej ustawy. Czy Twoim prawa te mogą pomóc nadać indiańskim religiom status podobny do innych uznawanych powszechnie religii, a ich wyznawcom - swobodnie je praktykować?


JR: Tak - te ustawy mogłyby nam pomóc, ale wielu ludzi we władzach federalnych i stanowych nie lubi ich przestrzegać. Powinni to robić, ale nie chcą. A jak nie chcą, to nie ma takich przepisów, które by ich do tego zmusiły. Tym ustawom brakuje "zęba" - przepisów wykonawczych, które zagwarantowałyby możliwość korzystania z pełni naszych praw.

T: Wiele słyszeliśmy w przeszłości o problemach indiańskich więźniów ze swobodnym wyznawaniem indiańskich religii i praktykowaniem tradycyjnych ceremonii. Czy sytuacja ndiańskich więźniów w więzieniach stanowych i federalnych ulega jakiejś poprawie?

JR: W niektórych więzieniach jest możliwość uczestniczenia w tradycyjnych ceremoniach, takich jak inipi, szałas potu, ale w wielu miejscach władze więzienne opierają się. Ciągle najwięcej zależy od naczelników więzień. Gdy sprzeciwiają się, to robią to wbrew prawu, ale wtedy władze udają, że tego nie dostrzegają. Ten problem występuje szczególnie w stanach Nowy Meksyk i Dakota Południowa, gdzie jest najwięcej indiańskich więźniów. Wiem o tym, bo od wielu lat jestem duchowym doradcą indiańskich więźniów i pomagam im organizować szałasy potu i tubylcze grupy kulturalne - zwłaszcza w więzieniach stanowych, gdzie sytuacja jest trudniejsza, niż w placówkach federalnych.

T: Czy orientujesz się także, jak pod tym względem wygląda sytuacja indiańskich kobiet?

JR: W porównaniu z mężczyznami, w więzieniach jest mało Indianek - najwięcej w Dakocie Południowej i Arizonie, gdzie mieszka wielu Indian. Sam mam np. kuzynkę w więzieniu stanowym na Florydzie. Sytuacja kobiet w więzieniu jest o tyle trudniejsza, że zwykle jest ich tam niewiele. Jeśli mają wystarczająco dużą grupę, to mogą prosić o spotkanie z człowiekiem wiedzy z zewnątrz. Na przykład w Dakocie Południowej korzystają z pomocy duchowego doradcy i mają swoje ceremonie. Ale jeśli w więzieniu są tylko dwie lub trzy Indianki, to zwykle muszą sobie radzić same.

T: Dlaczego wyjechałeś z Dakoty Południowej na Florydę? Czy takie - postępujące przecież od lat - rozproszenie terytorialne nie utrudnia odradzania tradycji i odbudowy indiańskich narodów?

JR: To prawda. Moi krewni z Pine Ridge powtarzają mi: "Jesteś jednym z nas, powinieneś być tutaj." Dlatego chcę tam wrócić. Zresztą, nigdy nie mieszkałem na Florydzie na stałe - wyjeżdżam tam na 2-3 miesiące i wracam do rezerwatu. Jeżdżę tam głównie po to, by zbierać fundusze na rzecz naszego projektu - Dakota Youth Project. To dobre miejsce dla takiej działalności.

T: To gdzie jest Twój dom?

JR: Moja ojczyzna to rezerwat Spirit Lake w Dakocie Północnej. Mieszka tam część narodu Santee Dakota, do którego należę. Ja od wielu lat mam dom w Allen w rezerwacie Pine Ridge w Dakocie Poludniowej. Postanowiłem tam zamieszkać, gdy w latach 70. zostałem adoptowany przez lakocką rodzinę i to jest teraz mój dom. Na Florydzie mam coś w rodzaju domku zimowego. Mamy też ośrodek dla indiańskiej młodzieży koło Seattle na Północnym Zachodzie. Nie byłem tam już dość dawno, a powinienem tam częściej zaglądać.

T: Czy możesz opowiedzieć coś więcej na temat projektu Dakota Youth Project?

JR: Ten projekt realizujemy już od wielu lat, ale niecałe 3 lata temu uzyskaliśmy status "non-profit" i numer podatkowy, co daje możliwość odpisywania od podatku dotacji na rzecz Projektu. W tym właśnie celu pojechałem na Florydę, o tym myślałem. Udało się to nam i postanowiliśmy zbudować tam dom, w którym młodzi Indianie mogliby czuć się bezpieczni i rozwijać się. Naszym głównym celem jest oświata młodzieży i kobiet, a także szerokiej opinii publicznej w zakresie problemów naszej młodzieży i tego, jak możemy jej pomagać. Organizujemy na przykład wieczorami szałasy potu, a kiedy czekamy na rozgrzanie się kamieni, słuchamy zaproszonych ludzi wiedzy i starców.

T: Prowadzicie działalność tylko w domach założonych w ramach Projektu?

JR: Działamy w domach, szkołach i publicznie. W szkołach organizujemy pogadanki, na które zapraszamy ludzi o określonej wiedzy, ekspertów. Odwiedzamy też ludzi w domach, zbieramy rodziców, sąsiadów, starców i ludzi wiedzy, by dyskutować o problemach i sposobach radzenia sobie z nimi. Na przykład ostatnio zorganizowaliśmy dla młodzieży konferencję z udziałem prawników poświęconą prawom Indian. Zaprosiliśmy prokuratora stanowego, obrońcę federalnego, sędziego sądu plemiennego, przewodniczącego rady plemiennej i tradycyjnego przywódcę duchowego. Wyjaśnialiśmy, co czeka młodych ludzi, jeśli trafią do sądu i do więzienia, jaki wpływ może to mieć na ich życie. Inny warsztat w szkole średniej poświęciliśmy niedawno chorobie zwanej zespołem poalkoholowego uszkodzenia płodu. Mieliśmy zdjęcia nienarodzonych jeszcze dzieci, których matki piły w ciąży alkohol, wyjaśnialiśmy wątpliwości i pozwalaliśmy wypowiadać się samym młodym ludziom.

Podobne zajęcia ze specjalistami, zdjęciami, itp. mamy na temat szkodliwości palenia tytoniu, narkotyków. To nasza działalność. Planujemy wybudować w Pine Ridge drewniany dom z czterema sypialniami dla młodzieży z okręgu Allen, gdzie mieszkam. Niedaleko jest pastwisko dla stada bizonów, które należy do plemienia. W rezerwacie są dwa takie pastwiska dla plemiennycb stad - jedno w odległości 60-70 mil i drugie - niedaleko nas. Pomiędzy nimi są jeszcze stada należące do prywatnych właścicieli - białych i Indian. Być może my także dorobimy się kiedyś własnego stada...

T: W indiańskiej prasie i internecie można spotkać wiele ostrzeżeń przed podróżującymi po świecie fałszywymi "plastikowymi" szamanami. Potępia się osoby, które za duże czasem pieniądze sprzedają indiańską duchowość podczas ceremonii i warsztatów organizowanych w Europie, lub mieszają ją z innymi tradycjami i elementami New Age. Co sądzisz na ten temat? Czy w ogóle ma sens, by nie-Indianie uczestniczyli w indiańskich ceremoniach?


JR: Nasze wierzenia i przekonania zależą od człowieka wiedzy - naszego nauczyciela. Jeśli nie przeszkadza mu obecność nie-Indian, to zaprasza ich na organizowane przez siebie ceremonie. A jeśli ma coś przeciwko temu, to nie pozwala, by nie-Indianie brali w nich udział. Bywają ceremonie zamknięte i takie, które są otwarte - jak te u Crow Doga, w których uczestniczę od wielu lat. To tam biorę udział w Tańcach Słońca i dzięki temu otrzymałem wiele duchowych wskazówek. Większość tych ceremonii, które sam widziałem była zgodna z drogą Lakotów. Nie mieszało się w nich dróg lakockich z innymi, takimi jak magia kryształów, czy inne elementy typowe dla New Age. Czegoś takiego się nie robi. Jeśli ktoś chce poznawać indiańskie pieśni i wzory, chce uczestniczyć w lakockich ceremoniach szałasu potu, czy fajki, to powinien to robić zgodnie ze wszystkimi regułami. Jeśli tego nie robi, jeśli miesza to z innymi tradycjami, to idziemy do niego i mówimy: "Nie rób tego. Nie nadużywaj naszych lakockich dróg".

T: Czy według Ciebie indiańskie tradycje można dobrze poznać, korzystając wyłącznie z książek i filmów, czy też jest to możliwe np. tylko przez kontakt osobisty?

JR: Zawsze lepiej jest mieć kontakt osobisty... A książki? Przed laty przeczytałem książkę Black Elka "The Sacred Pipe", ale nigdy nie postępowałem z fajką dokładnie tak, jak to było tam opisane. Po prostu przeczytałem ją - i tyle. A kiedy przyszedł czas mojej nauki, po prostu poszedłem samotnie na wzgórze i modliłem się. Później otrzymałem pierwsze wskazówki od Crow Doga, wziąłem udział w swoim pierwszym Tańcu Słońca i w ten sposób uczyłem się - z własnego doświadczenia. Ciężko jest przeczytać książkę i móc powiedzieć - już wiem jak to jest.

T: Bywają ludzie, którzy sądzą, że jak przeczytają wiele książek, obejrzą dużo filmów i zapamiętają każdy szczegół, to poznają bardzo dobrze indiańskie tradycje. Tymczasem w opisach tradycji i obrzędów nawet w ramach jednego plemienia bywają duże różnice. Czy jest tak dlatego, że Indianie nie mieli nigdy tradycji pisanej i opierali się na ustnych wskazówkach starców i duchowych nauczycieli? Czy, nie mając spisanych zasad postępowania, każdy z nich może mieć inny obraz tradycji, własną drogę i osobistą wizję?


JR: To prawda. Nie ma takiego uniwersalnego zbioru zasad. To, co wspólne - to najbardziej podstawowe wartości naszej kultury. Tak jest na przykład z fajką - w zasadzie wszystko co jej dotyczy jest proste, bardzo proste. Jednak wielu ludzi lubi coś dodać, skomplikować. Robią z fajką różne manipulacje, zwroty i obroty. Mają swoje własne pomysły, jak należy robić szałas potu... Gdy my robimy szałas potu, to zapraszamy człowieka wiedzy, przygotowujemy wszystko, co niezbędne i zaczynamy się modlić. Człowiek wiedzy śpiewa cztery pieśni, a kiedy on śpiewa, my - modlimy się. Wtedy on wchodzi do szałasu i zapala fajkę, a kiedy podaje nam fajkę, to ja palimy. Wydmuchując dym, modlimy się - to wszystko. To proste.
Ale bywają ludzie, którzy wszystko komplikują. Zwracają się w różne strony, kłaniają się wokoło, całują ziemię i zanim zapalą fajkę - muszą wygłosić długą mowę. W praktyce robią ci wykład: "Wiem to i to, trzeba postępować tak i tak, itp." I znów obracają się i kłaniają, jak podczas przedstawienia, zanim w ogóle podadzą fajkę dookoła. Na tym, moim zdaniem, polega różnica - Lakoci robią to w prosty sposób.

T: Czy nie sądzisz, że mieszkanie na ziemiach przodków i mówienie ich językiem jest czymś ważnym, być może nawet nieodzownym, by móc powiedzieć o sobie: "Jestem tradycyjnym Lakotą"? Czy można pozostać tradycyjonalistą, będąc oderwanym od własnej społeczności, mieszkając w mieście, albo w Europie?


JR: Tak, można żyć w sposób tradycyjny także w mieście. Tak było ze mną. Dopiero w czasach okupacji Wounded Knee zacząłem poznawać tradycje Lakotów, pościć i brać udział w Tańcu Słońca. Nikt nie mówił mi, jak mam to robić, więc robiłem to tak jak umiałem, kierując się sercem. Nie piłem alkoholu, nie paliłem, żyłem z jedną kobietą - nikt mnie tego nie uczył, sam czułem co jest dobre. Czasami miałem problem, żeby poradzić sobie z własnym umysłem - nie nienawidzić nikogo, nie rozbierać kobiet wzrokiem... Ale kiedy zacząłem tak postępować, to okazało się to łatwe. I to dla mnie znaczyło - być Indianinem. Praktykować dobre wartości, żyć w zgodzie z nimi. Pod tym względem łatwo być Indianinem. To wcale nie takie trudne, jeśli się tylko chce.

T: Czy można powiedzieć, że tak wyglądał typowy powrót młodych Indian do tradycyjnych wartości?

JR: Tak, i dziś wielu z nich postępuje w ten sposób. To wraca. Gdy zaczęliśmy uczyć młodzież, to przekonaliśmy się z zaskoczeniem, że jest bardzo otwarta. Poza tym - wbrew różnym opiniom - w czasach protestów w Custer i Wounded Knee zachowywaliśmy się porządnie. I widzieliśmy, że wielu pijaczków z ulicy trzeźwieje i przychodzi do nas, mówiąc: "Chcemy wam pomóc". Pozwalaliśmy im zostać z nami, stawialiśmy ich przy drzwiach na straży i wtedy to oni zaczynali zachowywać się przyzwoicie i dawać z kolei przykład innym. Kiedy widzisz dobry przykład, naśladujesz go. Musimy dawać przykład. Musimy pokazywać innym, jak żyć... Wszędzie możesz być Indianinem, nie ma znaczenia czy mieszkasz w Europie, czy gdzie indziej. Tylko bądź dobrym przykladem...

T: Czy sądzisz, że ktoś, kto urodził się w Polsce, ale postanowił, że dowie się o Indianach jak najwięcej i pozna ich jak najlepiej, będzie miał prawo powiedzieć kiedyś, że czuje się duchowo Indianinem?

JR: Szczerze wierzę, że wielu ludzi w głębi serca pragnęłoby zostać Indianami. W Stanach Zjednoczonych jest wielu białych ludzi, którzy z taką nadzieją przyjeżdżają do rezerwatu. Oczywiście nie zawsze i nie przez wszystkich są tam mile widziani. Ale jeśli są skromni, wrażliwi i cierpliwi, to zostają tam razem z nami, poznają nasz język i pieśni, uczą się jak używać fajkę. A my obserwujemy ich, patrzymy jakie mają podejście do ludzi i ziemi, jak postępują z fajką i jak tańczą podczas Tańca Słońca.

T: Są w Europie i w naszym kraju ludzie, zazwyczaj od dłuższego czasu interesujący się głęboko Indianami - a zwłaszcza ich tradycyjną kulturą i obrzędowością - którzy mówią: "Znam i rozumiem Indian tak dobrze, że czuję się Indianinem". Czy taki sposób myślenia jest dla Ciebie do przyjęcia?

JR: Wielu takich ludzi przyjeżdża do nas, do Dakoty Południowej. Pamiętam pewną białą kobietę, dobrze zbudowaną, która przyjechała na nasz Taniec Słońca. Nie przeszkadzał jej wysiłek i palące słońce, bo naprawdę modliła się. Jest też Murzynka, z włosami zaplecionymi w warkoczyki, która przyjeżdża do nas bodaj od czterech lat i stała się naprawdę duchową osobą. Kiedy modli się, to robi to bardzo szczerze, z głębi serca. Jest wielu takich ludzi, którzy niczego nie udają i nie starają się robić dobrego wrażenia, ale naprawdę poświęcają się.

Ale bywają też inni, którzy udają, pozują, może chcą się innym pokazać. Pamiętam takiego jednego dobrze umięśnionego faceta. Przyszedł na Taniec Słońca i mówi, żeby go przekłuć. A potem jeszcze raz... Następnego dnia znowu, tak chyba z dziesięć razy. A Crow Dog powiedział tylko: "Dobrze, pozwólmy mu się wykazać". Kiedy pojawił się następnym razem twierdził, że bierze udział w Tańcu Słońca od dziesięciu lat i na dowód pokazywał swoje blizny... Ale my widzimy takie rzeczy. I więcej do nas nie wrócił. Może się ożenił...

T: W ostatnich spisach ludności w Stanach Zjednoczonych coraz więcej ludzi deklaruje się jako Indianie - zapewne licząc na uzyskanie z tego powodu rozmaitych korzyści i przysługujących Indianom uprawnień. Czy takie zjawisko nie osłabia w pewien sposób tubylczej społeczności? Można by powiedzieć, że ciągle coś tracicie na rzecz innych...

JR: Indianie mają coś takiego jak karty plemienne. Jest to dowód, że są prawdziwymi Indianami, że ich przodkowie także byli Indianami. Ale wielu naszych ludzi, szczególnie w miastach, nie dba o to. Dzięki temu wielu białych może twierdzić, że są Indianami i mało kto się tym nie przejmuje. Według mnie nie wyrządza nam to większej szkody - ci ludziei tak nie mogą odnosić korzyści z bycia Indianinem, dopóki nie mają takiej karty, dopóki nie udowodnią swojego tubylczego pochodzenia przed władzami plemienia.

T: Części Indian nie zależy na posiadaniu kart plemiennych, bo kojarzą się im z przepustkami wystawianymi przez władze więźniom wojennym. Tymczasem - paradoksalnie - wielu białych chciałoby otrzymać takie karty, chciałoby zostać więźniami...

JR: Ja też długo nie miałem swojej karty. Dopiero dwa lata temu, kiedy odwiedziłem rezerwat Spirit Lake, powiedziałem: "Może wydacie mi kartę? Czasmi może mi się przydać." I dostałem ją.

T: Kto decyduje o wydaniu karty?

JR: Plemię. Potrzebne jest do tego świadectwo urodzenia. Moja mama i tato wypełnili odpowiednie dokumenty, kiedy się urodziłem. I kiedy składam wniosek, to podaję imiona rodziców, a plemię sprawdza te dokumenty w swoich archiwach, zanim wyda mi kartę. Tak więc trzeba mieć plemiennych przodków.

T: Czy ktoś, kogo przodkowie nie byli członkami plemienia, może otrzymać taką kartę? Czy można w jakiś sposób zasłużyć na to, by stać się członkiem określonej rodziny i tubylczej społeczności?


JR: Tak, można to zrobić przez adopcję. Na przykład ja mam przybranych rodziców z rodziny Bear Runner z Pine Ridge. Zostałem adoptowany przez Oglalów po okupacji Wounded Knee, podczas Tańca Słońca. Oscar Bear Runner poszedł z żoną do przyjaciół z tokala (lakockiego stowarzyszenia wojowników) i powiedział: "Chcę, by został naszym synem". Po Tańcu Słońca odbyła się ceremonia adopcji. W ten sposób stałem się częścią rodziny i plemienia. Oscar dał mi do wypełnienia dokumenty i powiedział: "Wypełnij to, a zostaniesz formalnie adoptowany. Będziesz mógł głosować i mieć inne prawa jako członek narodu Oglala".

T: Czy mozna być członkiem kilku plemion, np. Dakotów ze Spirit Lake i Lakotów z Pine Ridge?

JR: Rząd uważa, że można należeć tylko do jedenego plemienia. Dlatego powiedziałem Oscarowi, że oficjalnie zostanę przy swoim starym plemieniu. Podziekowałem mu za jego propozycję, ale z różnych powodów pozostałem członkiem narodu Spirit Lake. Jednak taka adopcja jest możliwa.

T: Jak to się zazwyczaj odbywa?

JR: Powiedzmy, że przyjechałeś do rezerwatu i po pewnym czasie ty i jeden z członków plemienia stwierdzacie, że jesteście dla siebie jak bracia. Wtedy może odbyć się tradycyjna ceremonia adopcji - taka jak ta, którą ja miałem. Oczywiście zawsze ktoś z członków rodziny może powiedzieć, że się na nią nie zgadza. Ale jeśli już ktoś zaproponował taką ceremonię, to zazwyczaj wszyscy są za. Wtedy ma miejsce ceremonia i zostajesz uznany za członka rodziny. Potem, jeśli wypełni się wszystkie dokumenty, to idzie się z nimi do Rady Plemiennej. Rada Plemienna głosuje: "Tak, możesz zostać członkiem naszego plemienia".

Następnie idzie się do Biura do Spraw Indian i oni akceptują to, lub nie. Ale odmowa zdarza się najczęściej w Radzie Plemiennej. Tam może być problem. Gdyby Oscar Bear Runner zaniósł moje papiery do Rady, to z powodu mojej działalności w AIM miałbym 50% szans na to, że zostanę zaakceptowany. Nigdy do końca nie wiadomo. Ale w taki właśnie sposób nie-Indianin może zostać członkiem plemienia.

T: To może być bardzo dobra wiadomość dla wielu ludzi w Polsce: "Słuchajcie, być może kiedyś, w przyszłości, będziecie mogli zostać członkami plemienia, staniecie się moją rodziną..."

JR: Kto wie? W naszej tradycji jest coś takiego jak tiospaye, szeroka rodzina. Wiele rodzin w rezerwacie ma wśród swoich członków nie-Indian. Na przykład mój przyjaciel Sam Moves Camp wiele podróżował - do Kanady i gdzie indziej - i jego tiospaye ma wielu białych członków w różnych miejscach. Ci ludzie naprawdę pomagają całej rodzinie i robią wiele dobrych rzeczy. Jeśli zostaniesz członkiemtiospaye, to możesz zdobywać wiedzę, poznawać dzieje rodziny, historię plemienia, uczyć się lakockiego... A kiedy tutaj powrócisz, to możesz być ekspertem, prawdziwym znawcą, kimś wiarygodnym.

T: Znane są przykłady ludzi, którzy byli uważani za przyjaciół Indian i nawet - jak Kevin Costner - zostali adoptowani, a potem wykorzystali to dla własnych celów - budują prywatne kasyna w Czarnych Górach, zarabiają na bogactwach indiańskich ziem, albo podają się za indiańskich szamanów i organizują płatne ceremonie dla osób poszukujących kontaktu z indiańską duchowością...

JR: Nie jestem pewien, czy Costner został członkiem plemienia. Może został adoptowany przez tiospaye... Ale na pewno to nie Lakoci dali mu Oscara! Cos wam pokażę...

Kiedy odwiedzałem więzienia, pomagając indiańskim więźniom, jeden z naczelników spytał mnie, skąd władze więzienne mają wiedzieć, że jestem naprawdę duchowym człowiekiem i przywódcą religijnym. "Przecież każdy może twiedzić, że jest człowiekiem wiedzy" - powiedział. Pojechałem więc do Rosebud i powiedziałem Crow Dogowi, że potrzebuję jakiegoś zaświadczenia. I dostałem coś takiego (pokazuje coś w rodzaju dyplomu potwierdzającego znajomość lakockich praktyk leczniczych i duchowych, podpisany przez tradycyjnego przywódcę duchowego Lakotów Oglala, Crow Doga). Bardzo lubię ten dokument, chociaż nie jest zatwierdzony przez żadne władze.

A ten z kolei (pokazuje inny dokument) wymienia szczegółowo moje kwalifikacje jako kapłana Kościoła Tubylczych Amerykanów i potwierdza uprawnienia do prowadzenia określonych ceremonii i posługiwania się różnymi obrzędowymi przedmiotami. To dokument władz stanu Dakota Południowa, gdzie jestem zarejestrowany. Pokazuję te dokumenty władzom więziennym, by udowodnić, że jestem "legalny". A oni robią ich kopie i w ten sposób mają mnie w swoich rejestrach. Nawet jak jadę na zbiory ziół do Teksasu, to zabieram ze sobą skróconą wersję tego dokumentu. Potwierdza on moje prawa, które zagwarantowano nam w traktacie z 1868 roku.

T: Czyli ten dokument dowodzi, że masz prawo i umiejętność prowadzenia ceremonii oraz posiadania i używania określonych przedmiotów - takich jak fajka, pióra, kości, zioła, peyotl - w celach obrzędowych. Czy każdy człowiek wiedzy powinien mieć dokument tego typu? Czy jeśli przyjedzie do nas ktoś, kto przedstawi się np. jako Czirokez z Oklahomy i powie, że może nas nauczyć wszystkiego o indiańskiej duchowości, to mamy prawo sprawdzić jego wiarygodność, zapytać kto był jego nauczycielem i jakie ma na to dowody? Czy nie będzie to obraźliwe?


JR: Nie. Nawet powinniście tak robić. Takie pytania są zawsze usprawiedliwione, bo wielu z nich nie ma nic takiego. Macie prawo wiedzieć jak najwięcej o tradycji, z której wywodzi się wasz nauczyciel.

T: Zauważyliśmy, że w Polsce ludzie traktują Cię często jako przedstawiciela wszystkich Indian i oczekują odpowiedzi na szczegółowe pytania dotyczące różnych plemion. Nie dostrzegają ich zróżnicowania. Czy czujesz się ambasadorem wszystkich Indian, czy raczej przedstawicielem swojego plemienia?

JR: Wolę mówić o tradycji i obrzędowości Lakotów, bo praktykuję ją od wielu lat. Jdnocześnie podróżuję do wielu innych plemion, pomagając im w odradzaniu ich własnych duchowych wierzeń i czasem myślę, że mógłbym reprezentować też inne znane mi plemiona. Nie mam jednak o nich równie głębokiej wiedzy i nie udaję, że się na tym znam. Opowiadam więc o sprawach znanych z historii, jak przesiedlenia Czirokezów, czy o plemionach z Północnego Zachodu, gdzie mieszkałem przez pewien czas i gdzie poznałem ich ceremonie i praktyki. Mogę opowiadać o plemionach jako o całości, o indiańskiej historii, o ustawach Kongresu dotyczących wszystkich Indian. Staram się mówić więcej o problemach generalnych i sprawach wspólnych dla różnych Indian, niż o szczegółach i różnicach, których mogę dokładnie nie znać.

T: A Ty sam - za kogo się uważasz? Mamy wrażenie, że unikasz określania się jako "tubylczy Amerykanin".

JR: Jestem Dakotą urodzonym w społeczności Spirit Lake. Dakotą Santee. Od dawna mieszkam wśród Oglalów z Pine Ridge. Mam też zimowy dom na Florydzie. Ale pochodzę ze Spirit Lake, rezerwatu w Dakocie Północnej, który dawniej nazywano Devils Lake.

T: Wiadomo, że wielu Indian, np. obecni członkowie Ruchu Indian Amerykańskich (AIM), występuje o zmiany starych, obraźliwych dla nich nazw geograficznych i symboli - np. maskotek szkół i klubów sportowych. O zmianie nazwy rezerwatu Devils Lake na Spirit Lake pisaliśmy kiedyś w "Tawacinie". Czy popierasz starania o takie zmiany, czy raczej uważasz, że są ważniejsze problemy?


JR: To dobrze, że są takie zmiany. Cieszę się, że zmieniono nazwę mojego rezerwatu, chociaż nadal lubię swoją starą kartę plemienną. A może powinienem ją zmienić? To dobrze, że ludziom zależy na tym, by być Indianami, by być w AIM, być liderami Ruchu. Wracam do tego, co mówiliście o waszych przyjaciołach, którzy lubią nosić indiańskie stroje. Podobnie jest u nas z AIM, do którego należy teraz wielu białych ludzi. Kiedy pojechałem na Florydę, ludzie z tamtejszego AIM zaprosili mnie na swoje spotkanie. Opowiedziałem im o moich doświadczeniach z działalności w AIM. Powiedziałem im, że byłoby dobrze, gdyby mogli w lutym pojechać do Dakoty Południowej na doroczne spotkanie w rocznicę okupacji Wounded Knee i tam dowiedzieć się więcej o braciach, którzy oddali życie za swój naród. Zaprosiłem ich też na Taniec Słońca.

T: Wiesz, że od 15 lat wydajemy w Polsce kwartalnik o tematyce indiańskiej. Co sądzisz o takiej idei? Czy wydawanie takiego pisma może pomóc ludziom w Europie w lepszym poznaniu i zrozumieniu Indian?
JR: Oczywiście, to zawsze pomaga. Potrzebujemy takich działań, wyjaśniania białym ludziom świata Indian, edukowania ich. Jeśli macie możliwość, to warto sięgać po indiańskie gazety, takie jak "Lakota Journal", "Indian Country Today", czy "News from the Indian Country" i brać z nich przykład.

T: Jak sądzisz, jakie tematy powinny dominować w naszych publikacjach - historyczne, współczesne? Czy np. możemy i powinniśmy pisać o duchowości Indian, czy raczej należałoby tego unikać?


Ludziom potrzebna jest wiedza o naszej historii, prawdziwej historii, także o historii współczesnej. Sam dużo o tym mówię podczas moich spotkań, nawet jeśli nie zawsze ściśle potrafię podać pewne daty czy fakty. Ale staram się być dokładny, na przykład kiedy opisuję jakieś ceremonie. Zawsze dobrze jest też wskazywać na wartości duchowe. Nie ma nic złego w mówieniu o duchowych wartościach i duchowej drodze życia. Ale podając jakiekolwiek informacje, starajcie się być możliwie precyzyjni.

T: Słyszałeś już zapewne o wewnętrznych dyskusjach w naszym Ruchu dotyczących sposobu podejścia do indiańskich tradycji i możliwości praktykowania ich w naszym kraju...

JR: W większości miejsc, w których miałem spotkania, pytano mnie o moje zdanie na temat ludzi w Polsce, którzy próbują żyć po indiańsku. Słyszałem już trochę o nich, widziałem też zdjęcia. Mam wrażenie, że niektórzy z nich starają się być Indianami, tworzyć własne zasady... Nie wiem, trudno mi to oceniać.
Ale na pewno powinniście szanować wasze własne tradycje i język, dbać o zachowanie piękna waszego kraju. Aby wam w tym pomóc, chcę przygotować dla was Święte Zawiniątko z przedmiotami, które mają przypominać o pięknie tej ziemi i pomagać w zachowaniu jej dla przyszłych pokoleń. Powinniście je szanować, możecie je też sami wzbogacać i upiększać. Możecie także zrobić własną fajkę i poprosić o poświęcenie jej przez któregoś z ludzi wiedzy, którzy kiedyś was odwiedzą, albo zabrać ją do poświęcenia podczas Tańca Słońca. Z waszym Świętym Zawiniątkiem moglibyście spotykać się na przykład raz w miesiącu i modlić się za pokój, zdrowie waszych bliskich, wzmocnienie waszej grupy i spełnienie dobrych marzeń. To mogę zrobić dla was.

T: Dziękujemy, James.

http://www.indianie.eco.pl/jrvisit/wywiadjr.htm