Niegdyś, dawno temu, zdarzyło się, że pewien szczep Czipewejów zebrał wyjątkowo obfite plony kukurydzy. Ludzie ci pysznili się swoim bogactwem i tak ich ono rozzuchwaliło, że gospodarowali nim rozrzutnie. Objadali się bez umiaru, karmili kukurydzą psy, zostawiali część plonów na polu pozwalając im gnić bezużytecznie. Dzieci bawiły się kolbami kukurydzy i rzucały je w błoto.
Gdy się wszyscy najedli tak, że więcej już się w ich żołądkach nie mieściło, zakopali resztę w ziemi i wyruszyli na polowanie. Spotykali wielkie stada jeleni i łosi, lecz nie mogli nic złowić ani zabić. Zdawało się, że myśliwi oślepli: strzały chybiały celu, a zwierzyna umykała zwinniej i szybciej niż zazwyczaj. Nie zdobywali więc świeżego mięsa, a prowianty, które zabrali ze sobą, wkrótce się wyczerpały i głód zaczął ludziom doskwierać.
Przypomnieli sobie o zakopanej w wiosce kukurydzy i wysłali po nią kilku mężczyzn. Niestety okazało się, że do zapasów dobrały się myszy i zżarły wszystko.
Zmartwili się bardzo, gdy wysłannicy wrócili do obozowiska myśliwych z pustymi rękami.
– Za co zostaliśmy tak ciężko ukarani? – pytali jeden drugiego.
Powtarzając to pytanie bili w bębny i śpiewali święte pieśni.
Był między nimi pewien człowiek, który nigdy, nie brał udziału w marnotrawstwie kukurydzy. Przeciwnie, bardzo bolał nad tym, że jego współplemieńcy poniewierają wspaniałym darem Pana Życia. Rozmyślając ze smutkiem o ludzkim łakomstwie i rozrzutności wybrał się samotnie do lasu. Słyszał z daleka dudnienie bębnów i śpiew, gdy mężczyźni z jego szczepu próbowali obrzędami przebłagać duchy, najwidoczniej na nich zagniewane. Samotny wędrowiec zaszedł tymczasem w głąb puszczy, nie tkniętej, jak mu się wydawało, ludzką stopą.
Nagle znalazł się na polance. Pośrodku łączki wznosił się kopiec, a na jego szczycie stał szałas z kory brzozowej. Zbliżając się usłyszał płacz i jęki, więc zaciekawiony wszedł do szałasu. Na posłaniu z brudnych, zniszczonych skór leżał człowieczek; był bardzo blady. Wyglądał na chorego i miał strapioną minę. Człowieczek ten zaczął się żalić gościowi:
– Spójrz, jakiego nędzarza ze mnie ludzie zrobili! Jestem ich najlepszym przyjacielem, a oni mnie znieważali i szargali w błocie. Pozwalali, żeby psy szarpały na mnie odzież. Krzywdzili mnie na wszystkie możliwe sposoby. Dlatego sami teraz cierpią biedę. Przyjaciele, jeżeli się kłócą, zawsze sobie nawzajem zadają rany.
Przybysz był oszołomiony, bo zrozumiał, na kogo patrzy i czyich skarg słucha.
A tamten drżącym głosem ciągnął dalej:
– Dobrze, że przyszedłeś tutaj i zobaczyłeś, w jakiej nędzy żyję. W moim dzbanie ma ani kropli wody. Nie zostawili mi odzieży, choćby liści, żebym się mógł ochronić przed chłodem. Chwasty zarosły mój ogród. Drapieżne zwierzęta czają się wokół mojego szałasu. Wkrótce pewnie mnie pożrą. Wracaj do swoich i powiedz im, coś tutaj widział i słyszał.
Serce dobrego Indianina napełniło się litością; obiecał człowieczkowi spełnić jego życzenie i pośpieszył z powrotem do obozowiska. Opowiedział współbraciom, jak wygląda szałas dobroczynnego ducha kukurydzy, jak mieszkaniec tego szałasu cierpi i jaką znosi nędzę.
– Mówił mi, że to wy doprowadziliście go do tego stanu – rzekł na zakończenie – i że to przez własne marnotrawstwo ściągnęliście na siebie nieszczęście.
Ludzie ze zdumieniem wysłuchali tej historii. Zrozumieli dopiero teraz, jak bardzo zawinili. Szybko zwinęli obóz, wrócili do swej wioski do nie zasianych pól, na których rozpleniły się chwasty. Złożyli psa w ofierze duchowi kukurydzy, oczyścili pole i przygotowali je pod zasiew. Garstkę ziaren nie zjedzonych przez myszy posiali w ziemi bardzo starannie, śpiewając pieśni, które należy śpiewać przy tej robocie.
W biedzie przeżyli do pory żniw. Zebrali obfite plony, użyli ich rozumnie i oszczędnie. Gdy potem wyruszyli na polowanie, szczęście im sprzyjało, ponieważ wciąż jeszcze szczerze żałowali, że zawinili łakomstwem i marnotrawstwem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz