Byli sobie mężczyzna i jego żona, którzy żyli nad morzem, z dala od innych ludzi. Mieli wiele dzieci i byli bardzo biedni. Pewnego dnia małżonkowie płynęli swoim kanu, daleko od lądu. Nagle nadciągnęła gęsta mgła, w której całkiem się zagubili.
Usłyszeli hałas podobny do wiosłowania i głosy. Dźwięki zbliżały się. Niewyraźnie zarysowało im się przed oczyma monstrualnych wielkości kanu wypełnione olbrzymami, którzy pozdrowili ludzi jak przyjaciół. "Uch keen, tahmee wejeaok?" "Mój mały bracie", powiedział przywódca, "dokąd zmierzasz?" "Zgubiłem się we mgle," ze smutkiem odpowiedział Indian. "No to płyńcie z nami do naszego obozu," powiedział olbrzym, który wydawał się być przyjazny, jeśli tak można powiedzieć o olbrzymie. "Będziemy was naprawdę dobrze traktować, moi mali przyjaciele, mój ojciec jest tam wodzem, więc bądźcie dobrej myśli!" Indianie wielce zdziwieni ich łagodnością, przysiedli nadal wystraszeni a dwa olbrzymy, przełożywszy swoje wiosła pod ich łódką, podniosły ją i włożyły do swej własnej, jakby to był wiór z drzewa. Olbrzymy naprawdę wydawały się być zachwycone małymi ludźmi, zachowywali się jak chłopcy, którzy znaleźli latającą wiewiórkę.
Gdy tylko dotarli do plaży, cóż za widok! Ujrzeli trzy wigwamy, wysokie niczym góry, stosowne do wysokości olbrzymów. Poszli na spotkanie z wodzem, który był wyższy niż pozostali.
"Ha!" zakrzyknął wódz. "Synu, co tam masz? Gdzie złapałeś tego małego brata?" "Nie, mój ojcze, spotkałem go zagubionego we mgle." "No to zaprowadź go do domu, do chaty, mój synu!" Olbrzym wziął w dłoń małe kanu z małżonkami siedzącymi wewnątrz i zaniósł ich do domu. Zabrał ich do wigwamu, a kanu ostrożnie położył na okapie, niewysoko, około stu pięćdziesięciu jardów nad ziemią.
Potem podano im obfity posiłek, a życzliwy gospodarz, świadomy ich niewielkich rozmiarów, podał tyle, że wystarczyłoby im tego na około dziesięć lat. Potem szeptem, który by można usłyszeć z odległości stu mil, zdradził, że ma na imię Oscoon.
Minęło kilka dni i grupa tych rosłych ludzi poszła na polowanie, a kiedy wrócili goście musieli im głęboko współczuć, że w tej krainie nie było żadnej rozrywki odpowiadającej ich wielkości. Olbrzymy wróciły z nadzianymi na sznury małymi zwierzątkami. U ich pasów wisiały dwa czy trzy tuziny karibu, niczym sznur wiewiórek u pasa Micmaca. Dodatkowo w rękach huśtały im się, niczym króliki, jeden czy dwa łosie. I nie miało tu żadnego znaczenia, że dużą ilością jeleni, niedźwiedzi i bobrów starali się powetować niedostatki w wielkości tych zwierzą, skoro łup był obfity, ale mały.
Olbrzymy bardzo troszczyły się o swoich małych gości, i nigdy w świecie by nie zrobiły niczego, co by mogło ich zranić. Pewnego dnia z samego rana przyszedł wódz, i oznajmił, że niedługo będzie miała miejsce wielka bitwa, gdyż w ciągu trzech dni oczekuje ataku Chenoo. Wtedy Micmac przekonał się, że pomimo wielkich rozmiarów, olbrzymy są tacy sami jak Indianie z jego szczepu, tak samo mają kłopoty z niecnymi wrogami, a obowiązkiem wodzów było dbanie o ich magię i orientowanie we wszystkim, co dzieje się na świecie. Tak, z tą tylko różnicą, że Micmac był marnym powwow [członek indiańskiej rady- przyp. tłum.] i nic nie wartym czarownikiem, który nie potrafił przepowiedzieć takiej błahostki, jak dzień i godzina ataku ich wroga!
A jako, że Sakumow, czy inaczej sagamore [naczelny wódz indiański - przyp.tłum.], został w porę ostrzeżony, poprosił, by jego mali goście zatkali uszy i obwiązali głowy, a sami okręcili się wieloma warstwami skórzanych okryć. Dzięki temu mieli nie słyszeć śmiertelnych okrzyków wojennych Chenoo. A i tak pomimo tych zabiegów ledwo je przeżyli. Drugi okrzyk zranił ich już mniej, a po trzecim przyszedł wódz z radosnym obliczem i powiedział , że mogą już wstać i zrzucić z siebie to co miało ich chronić, bo gigant został zabity, chociaż jego czterej synowie, i dwa inne olbrzymy, choć zwyciężyli, to zostali poważnie zranieni.
Ale smutki dobrych nigdy nie mają końca, i tak też było w przypadku tych godnych zaufania olbrzymów, które wiecznie były niepokojone przez różnych niegodziwców czy inne podłe istoty, i nigdy nie miały zaznać pokoju. Niebawem szef oznajmił, że tym razem Kookwes, krzepki, bestialski nikczemnik, nie lepszy niż jego kuzyn Chenoo, przyjdzie chcąc ich brutalnie wymordować. I naprawdę, tym razem Micmac zaczął być szczerze przekonanym, że wszyscy ci wysocy ludzie byli niczym wilki, które napotykając drugiego, gryzą się nawzajem. I znowu jak wcześniej zostali związani i owinięci mnóstwem skór i położeni na łóżku jak lalki.I po raz kolejny usłyszeli mrożący krew w żyłach krzyk, potem słabszy, i jeszcze jeden najsłabszy, aż w końcu sooel moonoodooahdigool, co można określić jako ledwo słyszalny krzyk.
Potem wojownicy powrócili, a swym wyglądem udowadniali, że naprawdę uczestniczyli w czymś więcej, niż zwykłej bitce. Wszyscy byli przykryci krwią, a w nogi mieli powbijanych wiele wielkich sosen, a gdzieniegdzie dęby i dąb czy świerk, jako, że walka odbyła się w lesie, i dlatego wszyscy byli nimi poranieni tak, jak ludzi ranią osty, pokrzywy i sosnowe drzazgi, które naprawdę często sprawiają wiele kłopotów. Ale był to ich najmniejszy problem, bo, jak opowiedzieli wodzowi, wróg niemal zrobił im krwawą łaźnię, odstawiając jakiś diabelski taniec, to jednak dzięki wielkiemu szczęściu jeden z nich trafił w oko wroga głazem, który przebił się aż do jego mózgu. Po tym wszystkim, najmłodszy syn wodza był tak poturbowany, że po powrocie do domu padł martwy tuż przed wejściem do domu wodza. I w większości rodzin zostałoby to uznane za wielkie nieszczęście, ale przecież wielkim szczęściem jest mieć w domu czarownika, który znał się na swoim fachu. Stary wódz wyszedł przed dom i spytał młodzieńca, czemu tak tu leży. Ten odpowiedział, że to przez to, że jest martwy, na to ojciec kazał mu wstać i pójść do pozostałych. Syn wstał i poszedł prosto do stołu nakrytego do kolacji, i zjadł nie mniej niż inni.
W końcu stary wódz pomyślał, że może małym ludziom życie tu wydaje się nudne i czegoś im brak, i spytał ich, czy nie są tym wszystkim znużeni. Ci, z całą szczerością, odpowiedzieli, że jeszcze nigdy nie byli tak szczęśliwi, ale niepokoją się o swoje dzieci, które pozostały same w domu. Wódz odpowiedział, że mają rację, i, że jutro ranem mogą odejść. Rano ich kanu zostało zapakowane wspaniałymi futrami i najlepszym mięsem, i powiedziano im tebah'-dikw', czyli by wsiadali. Potem włożono do środka małego psa, któremu uroczyście nakazano, by powiódł ludzi do domu. Indianom powiedziano, by wiosłowali w kierunku, który wskaże pies. A Micmacowi powiedział, "Za siedem lat przypomnisz sobie o mnie." Po tym tokooboosijik (odpłynęli).
Micmac usiadł na rufie, jego żona w dziobie, a pies po środku kanu. Pies wskazywał drogę, a Indianie wiosłowali po gładkiej wodzie. Wkrótce dotarli do domu. Dzieci z radością wybiegły im na spotkanie. Pies widząc je, pobiegł do nich radośnie machając ogonem, tak jak mają to w zwyczaju zwykłe psy, a nie te wyczarowane. Przywitawszy się, bezzwłocznie wybrał się w drogę powrotną do domu, biegnąc po powierzchni morza jak gdyby była pokryta lodem, co mogłoby wielce zadziwić Indian, gdyby nie to, że w ostatnim czasie widzieli tyle cudów, że jeden więcej nie zrobił na nich już wrażenia.
Teraz dla Indianina, który w przeszłości zawsze klepał biedę, wszystko się zmieniło. Kiedy zarzucał linkę z nawet największymi haczykami, to zawsze wyciągał łososie; wszystkie jego szproty były łososiowe, chciał gęsiny, upolował gęś, łosie były dla niego niczym myszy. Miał odtąd to co najlepsze było do upolowania. Minęło siedem lat, i wtedy zaczęły śnić mu się sny, w których powrócił do Kraju Olbrzymów, ujrzał tych, którzy byli dla niego tacy dobrzy.Innym razem śnił, że stoi przed swoim wigwamem tuż przy morzu, i podpływa ku niemu wielki wieloryb i zaczyna śpiewać. Śpiew ten był tak cudowny, jak żaden słyszany dotychczas.
Wtedy przypomniał sobie słowa olbrzyma, że za siedem lat przypomni sobie o nim, i stało się dla niego jasne co dotąd się działo, to, że otrzymał magiczną moc, i że powinien stać się Megumoowessoo. To powiedział żonie, która nie znając mrocznej wiedzy, nie bardzo zdawała sobie sprawy, jaką istotą oczekiwał zostać jej mąż, duchem czy człowiekiem, istotą dobrą czy złą. W rzeczy samej trudno to wyjaśnić, nie jest to jasno opisane w kronikach, poza tym, że kimkolwiek miałby się stać, wyszłoby mu to na dobre, i by został napełniony wielką magią.
Tego dnia oni ujrzeli wielkiego rekina ścigającego rybę w ich zatoce, i przyjęli to za zły omen. Ale, wkrótce po tym zdarzeniu, przybył do nich biegnąc po morzu ten sam pies, który wskazał im drogę powrotną do domu z Kraju Olbrzymów. Był bardzo szczęśliwy widząc ich i ich dzieci, machał ogonem i skakał radośnie.Potem spojrzał poważnie na mężczyznę, jakby miał mu coś do powiedzenia.Micmac zwrócił się ku niemu, "Dobrze. W ciągu najbliższych trzech lat odwiedzę was. Skieruję się na południowy zachód." Wtedy pies polizał ręce, uszy i oczy człowieka i wrócił do domu.
Gdy minęły trzy lata, Indian wszedł do kanu i wiosłując bez strachu, odnalazł drogę do Kraju Olbrzymów. Zobaczył stające na plaży wigwamy, ogromne kanu cumowały na brzegu, z daleka dostrzegł starego olbrzyma idącego by go powitać.Ale był on sam. Po powitaniu, gdy był już w wigwamie, dowiedział się, że wszyscy synowie olbrzyma nie żyją.
Umarli przed trzema laty, gdy pojawił się rekin, wielki czarodziej.
Synowie odeszli, a starcowi pozostało niewiele już czasu. Dokonali magicznej przemiany i umarli, a ich ojciec miał wkrótce dołączyć do nich w jego własnym królestwie. Ale zanim odejdzie, chciał przekazać Micmacowi ich wielkie dziedzictwo, ich magię.
Następnie olbrzym przyniósł ubrania jego syna i poprosił, by Indian je ubrał.Wyglądało to, jakby został poproszony, by ubrał się strój wielkości ogromnego domu, którego nawet najmniejsza fałdka była dla niego niczym pieczara. Lecz gdy tylko w nie wszedł, zaczął szybko rosnąć do wielkich rozmiarów, jego ciało wypełniło daną mu garderobę. Stał się olbrzymem z Kraju Olbrzymów. Z ubraniem oblała mądrość, m'téoulin, potęga Manitou, największej i najmądrzejszej istoty odległych czasów. Stał się Megumoowessoo, i zdobył to, co było dotąd Tajemnicą.
Usłyszeli hałas podobny do wiosłowania i głosy. Dźwięki zbliżały się. Niewyraźnie zarysowało im się przed oczyma monstrualnych wielkości kanu wypełnione olbrzymami, którzy pozdrowili ludzi jak przyjaciół. "Uch keen, tahmee wejeaok?" "Mój mały bracie", powiedział przywódca, "dokąd zmierzasz?" "Zgubiłem się we mgle," ze smutkiem odpowiedział Indian. "No to płyńcie z nami do naszego obozu," powiedział olbrzym, który wydawał się być przyjazny, jeśli tak można powiedzieć o olbrzymie. "Będziemy was naprawdę dobrze traktować, moi mali przyjaciele, mój ojciec jest tam wodzem, więc bądźcie dobrej myśli!" Indianie wielce zdziwieni ich łagodnością, przysiedli nadal wystraszeni a dwa olbrzymy, przełożywszy swoje wiosła pod ich łódką, podniosły ją i włożyły do swej własnej, jakby to był wiór z drzewa. Olbrzymy naprawdę wydawały się być zachwycone małymi ludźmi, zachowywali się jak chłopcy, którzy znaleźli latającą wiewiórkę.
Gdy tylko dotarli do plaży, cóż za widok! Ujrzeli trzy wigwamy, wysokie niczym góry, stosowne do wysokości olbrzymów. Poszli na spotkanie z wodzem, który był wyższy niż pozostali.
"Ha!" zakrzyknął wódz. "Synu, co tam masz? Gdzie złapałeś tego małego brata?" "Nie, mój ojcze, spotkałem go zagubionego we mgle." "No to zaprowadź go do domu, do chaty, mój synu!" Olbrzym wziął w dłoń małe kanu z małżonkami siedzącymi wewnątrz i zaniósł ich do domu. Zabrał ich do wigwamu, a kanu ostrożnie położył na okapie, niewysoko, około stu pięćdziesięciu jardów nad ziemią.
Potem podano im obfity posiłek, a życzliwy gospodarz, świadomy ich niewielkich rozmiarów, podał tyle, że wystarczyłoby im tego na około dziesięć lat. Potem szeptem, który by można usłyszeć z odległości stu mil, zdradził, że ma na imię Oscoon.
Minęło kilka dni i grupa tych rosłych ludzi poszła na polowanie, a kiedy wrócili goście musieli im głęboko współczuć, że w tej krainie nie było żadnej rozrywki odpowiadającej ich wielkości. Olbrzymy wróciły z nadzianymi na sznury małymi zwierzątkami. U ich pasów wisiały dwa czy trzy tuziny karibu, niczym sznur wiewiórek u pasa Micmaca. Dodatkowo w rękach huśtały im się, niczym króliki, jeden czy dwa łosie. I nie miało tu żadnego znaczenia, że dużą ilością jeleni, niedźwiedzi i bobrów starali się powetować niedostatki w wielkości tych zwierzą, skoro łup był obfity, ale mały.
Olbrzymy bardzo troszczyły się o swoich małych gości, i nigdy w świecie by nie zrobiły niczego, co by mogło ich zranić. Pewnego dnia z samego rana przyszedł wódz, i oznajmił, że niedługo będzie miała miejsce wielka bitwa, gdyż w ciągu trzech dni oczekuje ataku Chenoo. Wtedy Micmac przekonał się, że pomimo wielkich rozmiarów, olbrzymy są tacy sami jak Indianie z jego szczepu, tak samo mają kłopoty z niecnymi wrogami, a obowiązkiem wodzów było dbanie o ich magię i orientowanie we wszystkim, co dzieje się na świecie. Tak, z tą tylko różnicą, że Micmac był marnym powwow [członek indiańskiej rady- przyp. tłum.] i nic nie wartym czarownikiem, który nie potrafił przepowiedzieć takiej błahostki, jak dzień i godzina ataku ich wroga!
A jako, że Sakumow, czy inaczej sagamore [naczelny wódz indiański - przyp.tłum.], został w porę ostrzeżony, poprosił, by jego mali goście zatkali uszy i obwiązali głowy, a sami okręcili się wieloma warstwami skórzanych okryć. Dzięki temu mieli nie słyszeć śmiertelnych okrzyków wojennych Chenoo. A i tak pomimo tych zabiegów ledwo je przeżyli. Drugi okrzyk zranił ich już mniej, a po trzecim przyszedł wódz z radosnym obliczem i powiedział , że mogą już wstać i zrzucić z siebie to co miało ich chronić, bo gigant został zabity, chociaż jego czterej synowie, i dwa inne olbrzymy, choć zwyciężyli, to zostali poważnie zranieni.
Ale smutki dobrych nigdy nie mają końca, i tak też było w przypadku tych godnych zaufania olbrzymów, które wiecznie były niepokojone przez różnych niegodziwców czy inne podłe istoty, i nigdy nie miały zaznać pokoju. Niebawem szef oznajmił, że tym razem Kookwes, krzepki, bestialski nikczemnik, nie lepszy niż jego kuzyn Chenoo, przyjdzie chcąc ich brutalnie wymordować. I naprawdę, tym razem Micmac zaczął być szczerze przekonanym, że wszyscy ci wysocy ludzie byli niczym wilki, które napotykając drugiego, gryzą się nawzajem. I znowu jak wcześniej zostali związani i owinięci mnóstwem skór i położeni na łóżku jak lalki.I po raz kolejny usłyszeli mrożący krew w żyłach krzyk, potem słabszy, i jeszcze jeden najsłabszy, aż w końcu sooel moonoodooahdigool, co można określić jako ledwo słyszalny krzyk.
Potem wojownicy powrócili, a swym wyglądem udowadniali, że naprawdę uczestniczyli w czymś więcej, niż zwykłej bitce. Wszyscy byli przykryci krwią, a w nogi mieli powbijanych wiele wielkich sosen, a gdzieniegdzie dęby i dąb czy świerk, jako, że walka odbyła się w lesie, i dlatego wszyscy byli nimi poranieni tak, jak ludzi ranią osty, pokrzywy i sosnowe drzazgi, które naprawdę często sprawiają wiele kłopotów. Ale był to ich najmniejszy problem, bo, jak opowiedzieli wodzowi, wróg niemal zrobił im krwawą łaźnię, odstawiając jakiś diabelski taniec, to jednak dzięki wielkiemu szczęściu jeden z nich trafił w oko wroga głazem, który przebił się aż do jego mózgu. Po tym wszystkim, najmłodszy syn wodza był tak poturbowany, że po powrocie do domu padł martwy tuż przed wejściem do domu wodza. I w większości rodzin zostałoby to uznane za wielkie nieszczęście, ale przecież wielkim szczęściem jest mieć w domu czarownika, który znał się na swoim fachu. Stary wódz wyszedł przed dom i spytał młodzieńca, czemu tak tu leży. Ten odpowiedział, że to przez to, że jest martwy, na to ojciec kazał mu wstać i pójść do pozostałych. Syn wstał i poszedł prosto do stołu nakrytego do kolacji, i zjadł nie mniej niż inni.
W końcu stary wódz pomyślał, że może małym ludziom życie tu wydaje się nudne i czegoś im brak, i spytał ich, czy nie są tym wszystkim znużeni. Ci, z całą szczerością, odpowiedzieli, że jeszcze nigdy nie byli tak szczęśliwi, ale niepokoją się o swoje dzieci, które pozostały same w domu. Wódz odpowiedział, że mają rację, i, że jutro ranem mogą odejść. Rano ich kanu zostało zapakowane wspaniałymi futrami i najlepszym mięsem, i powiedziano im tebah'-dikw', czyli by wsiadali. Potem włożono do środka małego psa, któremu uroczyście nakazano, by powiódł ludzi do domu. Indianom powiedziano, by wiosłowali w kierunku, który wskaże pies. A Micmacowi powiedział, "Za siedem lat przypomnisz sobie o mnie." Po tym tokooboosijik (odpłynęli).
Micmac usiadł na rufie, jego żona w dziobie, a pies po środku kanu. Pies wskazywał drogę, a Indianie wiosłowali po gładkiej wodzie. Wkrótce dotarli do domu. Dzieci z radością wybiegły im na spotkanie. Pies widząc je, pobiegł do nich radośnie machając ogonem, tak jak mają to w zwyczaju zwykłe psy, a nie te wyczarowane. Przywitawszy się, bezzwłocznie wybrał się w drogę powrotną do domu, biegnąc po powierzchni morza jak gdyby była pokryta lodem, co mogłoby wielce zadziwić Indian, gdyby nie to, że w ostatnim czasie widzieli tyle cudów, że jeden więcej nie zrobił na nich już wrażenia.
Teraz dla Indianina, który w przeszłości zawsze klepał biedę, wszystko się zmieniło. Kiedy zarzucał linkę z nawet największymi haczykami, to zawsze wyciągał łososie; wszystkie jego szproty były łososiowe, chciał gęsiny, upolował gęś, łosie były dla niego niczym myszy. Miał odtąd to co najlepsze było do upolowania. Minęło siedem lat, i wtedy zaczęły śnić mu się sny, w których powrócił do Kraju Olbrzymów, ujrzał tych, którzy byli dla niego tacy dobrzy.Innym razem śnił, że stoi przed swoim wigwamem tuż przy morzu, i podpływa ku niemu wielki wieloryb i zaczyna śpiewać. Śpiew ten był tak cudowny, jak żaden słyszany dotychczas.
Wtedy przypomniał sobie słowa olbrzyma, że za siedem lat przypomni sobie o nim, i stało się dla niego jasne co dotąd się działo, to, że otrzymał magiczną moc, i że powinien stać się Megumoowessoo. To powiedział żonie, która nie znając mrocznej wiedzy, nie bardzo zdawała sobie sprawy, jaką istotą oczekiwał zostać jej mąż, duchem czy człowiekiem, istotą dobrą czy złą. W rzeczy samej trudno to wyjaśnić, nie jest to jasno opisane w kronikach, poza tym, że kimkolwiek miałby się stać, wyszłoby mu to na dobre, i by został napełniony wielką magią.
Tego dnia oni ujrzeli wielkiego rekina ścigającego rybę w ich zatoce, i przyjęli to za zły omen. Ale, wkrótce po tym zdarzeniu, przybył do nich biegnąc po morzu ten sam pies, który wskazał im drogę powrotną do domu z Kraju Olbrzymów. Był bardzo szczęśliwy widząc ich i ich dzieci, machał ogonem i skakał radośnie.Potem spojrzał poważnie na mężczyznę, jakby miał mu coś do powiedzenia.Micmac zwrócił się ku niemu, "Dobrze. W ciągu najbliższych trzech lat odwiedzę was. Skieruję się na południowy zachód." Wtedy pies polizał ręce, uszy i oczy człowieka i wrócił do domu.
Gdy minęły trzy lata, Indian wszedł do kanu i wiosłując bez strachu, odnalazł drogę do Kraju Olbrzymów. Zobaczył stające na plaży wigwamy, ogromne kanu cumowały na brzegu, z daleka dostrzegł starego olbrzyma idącego by go powitać.Ale był on sam. Po powitaniu, gdy był już w wigwamie, dowiedział się, że wszyscy synowie olbrzyma nie żyją.
Umarli przed trzema laty, gdy pojawił się rekin, wielki czarodziej.
Synowie odeszli, a starcowi pozostało niewiele już czasu. Dokonali magicznej przemiany i umarli, a ich ojciec miał wkrótce dołączyć do nich w jego własnym królestwie. Ale zanim odejdzie, chciał przekazać Micmacowi ich wielkie dziedzictwo, ich magię.
Następnie olbrzym przyniósł ubrania jego syna i poprosił, by Indian je ubrał.Wyglądało to, jakby został poproszony, by ubrał się strój wielkości ogromnego domu, którego nawet najmniejsza fałdka była dla niego niczym pieczara. Lecz gdy tylko w nie wszedł, zaczął szybko rosnąć do wielkich rozmiarów, jego ciało wypełniło daną mu garderobę. Stał się olbrzymem z Kraju Olbrzymów. Z ubraniem oblała mądrość, m'téoulin, potęga Manitou, największej i najmądrzejszej istoty odległych czasów. Stał się Megumoowessoo, i zdobył to, co było dotąd Tajemnicą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz